Wrócę. Nie wiem kiedy, ale wrócę. Nie wyrzucaj mnie, gdy wrócę odmieniona..
Taki już mamy zwyczaj, że w chwilach wzruszenia uciekamy się do błahych słów i mniej mówimy, niż czujemy. Boimy się powiedzieć za dużo. Dlatego brak nam właściwych słów, gdy nie wypada żartować.
Powroty są czasem bardzo trudne.
Kilometry czasu potrafią znacznie zmienić świat w którym do tej pory żyliśmy. Wystarczy zapuścić się w dłuższą podróż istnienia, w wycieczkę krajoznawczą po kraju własnego życia, w którą niejednokrotnie wpadamy jakbyśmy odkryli trójkąt bermudzki albo portal do innego świata. Gdy wracamy z pozoru wszystko jest takie same, a jednak wyczuwamy pewną inność, obcość. Jakby ktoś podczas naszej nieobecności zrobił gruntowne przemeblowanie w pokoju naszej duszy. Złośliwy chochlik czasu przemalował ściany na dziwnie wyblakłe kolory i nie możemy się w nim odnaleźć. Czas zmienia perspektywę…
Ostatni miesiąc oddzielił mnie od lata grubą, czarną kreską. Mazury wyglądały tak pięknie i kusząco, gdy je zostawiałam za sobą, ze spokojem wynikającym z pewności, że niebawem do nich wrócę. Tymczasem przyszłość szykowała dla mnie zgoła inny plan. Podczas tych czterech tygodni przejechałam dwukrotnie pół kraju, wspięłam się na szczyt, a potem długo spadałam w dół, dopóki nie poczułam impetu uderzenia osiągającego dziesiątkę w skali Richtera. I pośród tej piekielnej otchłani, o którą obiłam sobie tyłek, dotarło do mnie światło zupełnie niespodziewanej miłości i dobra. To ono splotło się w mocny sznur przewiązujący mnie w pasie i wyciągający z dna ku powierzchni.
Wróciłam do świata. Wróciłam do życia w imadle bólu, niepewności i ogromnego stresu..
Wróciłam do swojego lasu.. I niby patrzę na wszystko tymi samymi oczami, ale jest na nich cieniutka warstewka kolejnych wydarzeń, od której światło odbija się inaczej. Percepcja świata została zmodyfikowana o doświadczenie czasu, a soczewka serca spogląda przez okular nagromadzonych przez tygodnie emocji.
Świat jawi się inaczej. Ten sam las zostawiony miesiąc temu w rozkwicie zieleni mieni się soczystą czerwienią żółcią i brązami. Drzewa szumią nieco smutniej, chmury niechętnie rozstępują się przed promieniami słońca, a ja nie tylko chronię tajemnicę życia w sercu, ale niosę słodycz i ciężar istnienia w ramionach krocząc w stronę nieuchronnej jesieni. Jestem inna każdym kolejnym dniem. Może bardziej doświadczona, mocniej świadoma własnej kruchości, a jednocześnie jeszcze bardziej uzbrojona, zahartowana i stwardniała.
Czas nie zna litości. Płynie i upływa, pędzi i przyspiesza, nawet wtedy, gdy leżymy twarzą ku ziemi próbując powstać z kolejnego upadku. Nawet, gdy wspinamy się śliskimi ścianami z otchłani ku promieniom światła migotającym u wyjścia ze głębokiej studni. Jest jak pędzący pociąg zostawiający za sobą kolejne krajobrazy. Jeśli staniesz zbyt blisko drzwi możesz z niego wypaść, ktoś również może cię z niego wykopać. Z pewnością wtedy na moment wypadniesz z rzeczywistości. Ty zwolnisz, nawet zatrzymasz się, ale czas będzie pędził dalej wioząc w jednym z przedziałów twoje życie.
Kilometry czasu. Godziny dni. Droga istnienia..
Wędrowanie ma różne wymiary. Ale, jeśli powróci do Was pytanie o to, czy warto pamiętajcie, że zawsze warto walczyć o przyszłość, o sensowne istnienie, walczyć ze sobą samym o lepszą wersję siebie. Zawsze warto kierować się na szczyt, ku światłu.
Wspinajcie się po swoich górach życia, nie porównujcie zbytnio do innych, cieszcie się z własnych sukcesów i nigdy nie poddawajcie. Widok z góry najwyższej, Waszej najwyższej góry jest tego wart!
Adieu!