Ogień jest zaraźliwy! I jeśli my płoniemy, ty płoniesz razem z nami
Nigdy nie przestawaj się uśmiechać, nawet jeśli jesteś smutny, ponieważ nigdy nie wiesz, kto może się zakochać w twoim uśmiechu.
Witajcie!
Jak tam weekend? Zażyliście nieco słońca? Odpoczywacie, spędzacie czas z rodziną? Reflektujecie na kilka wilczych spostrzeżeń?
Muszę się Wam przyznać, że zrobiłam coś szalonego (tak wiem to zaczyna się stawać normalnością: normalne wariactwa czy też szalona normalność :)). Bez obaw nie próbowałam chodzić po jeziorze… Kurczę macie mnie! Kasowałam napotkane kałuże i chodziłam po cienkiej warstwie lodu i wody. Chyba ostatnio źle oceniłam ten warczący lód. Okazuje się, że nie były to groźby, ale życzliwe ostrzeżenia. Gościu mnie chyba lubi, bo dziś skakałam po nim, jak szalona, a on tylko drżał jakby całym sobą podtrzymywał mój ciężar nie pozwalając mi wpaść w głębię. A widok rybki pod spodem był taki zachęcający.. Żartuję! W tym zimnie po takiej kąpieli nic by mnie nie uratowało, stałabym się sopelkiem, zanim dotarłabym do domu. Zatem lód jest po mojej stronie, nie załamał się pod moim ciężarem (w sumie jesteśmy bardzo podobni: twardzi z zewnątrz z wielkim niepoznanym i nieogarnionym światem wewnątrz, nie załamujemy się pod ciężarem.. ). A może po prostu jestem już lekka jak drobinka kurzu? Jak puch z pobliskich trzcin… Kto wie, może niebawem będę tańczyć z wiatrem nad Waszymi głowami..
Na razie jednak poszalałam w amatorskim trailu. Jako, że sobotni poranek nie należał do łatwych i nie dość, że miałam szaleństwo sobotniej nocy (kolejny raz w przeciągu tygodnia) jakoś o 3 nad ranem, to jeszcze pobudkę koguciki zrobiły o świcie. Więc natchniona wyrwałam się z łóżka i w tym natchnieniu przeszłam po domu, jak huragan, a potem wyskoczyłam do lasu pobiegać! Hah. Wy spaliście smacznie w łóżeczkach, a ja po ósmej już podbijałam górki i pagórki oraz skakałam po zamarzniętych kałużach! Nie wiem jak szybko (no dobrze mam zdjęcia i pomiar treningu z zegarka), ale o mały włos, a zostawiłabym w lesie nie tylko duszę, czy też ducha, ale i ciało.
Sobotnie słońce robiło wyścigi z wiatrem, który od piątku łamie nam drzewa i niszczy domy, w tym komu pierwszemu uda się mnie złamać, uwieść i opętać. Dałam radę – prawie..
Niemniej moi Państwo swoje odbiegałam pod wiatr, pod słońce i w dodatku w lekkim mrozie, a ostatni kilometr udało mi się dowlec dumnie do domu, nie na czworaka, a serio byłam blisko!). I to nie tak, że nie mam kondycji, jeszcze chwilę bowiem i osiągnęłabym prędkość światła, tylko sił ostatnio jakby coraz mniej.
Swoją drogą wiecie, że w 2021 r. zrobiłam 1422 km? W tym 671,6 km spacerem (12752 min), 94,97 km rowerem (542 min) i 9,78 km biegiem (ale to dlatego, że w tej ciąży bieg mi nie służył) oraz spędziłam 4165 min na uprawianiu innych sportów? Łącznie 17527 min sportu (ok. 293 h), co dało 70120 spalonych kcal. A nie wszystko rejestrowałam zegarkiem. Przyznacie, że ładnie to wygląda?
Przemierzyłam setki kilometrów lasem, polami, puszczą, jeździłam rowerem, aby posiedzieć na pomoście czy na ławeczce nad jeziorem albo też puścić nurtem rzeki statki myśli. Odwiedziłam Botkuny, Kruklanki, Stańczyki, Drygały, Suwałki, Gdańsk, Gdynię, Sopot, Nowe Wejherowo. Co najmniej 3 razy byłam w Puszczy Knyszyńskiej i Białymstoku, szalałam podczas każdego z czterech wypadów do Lublina. Dwa razy przebywałam w szpitalu, mnóstwo razy u lekarzy (nie wiem ile i nikt nie zmusi mnie, abym do tego wracała).
Spacerowałam przez zaspy śnieżne, lód i błoto. W upale, między płatkami śniegu, pośród jesiennych liści, całkowicie oddając się na pastwę mrozu, wiatru, słońca, a także ciemności i czających się w niej niebezpieczeństw. Biegałam, skakałam, tańczyłam, wylegiwałam się na słońcu, uciekałam od piorunów, dzików i komarów (te ostatnie zdecydowanie najniebezpieczniejsze), kąpałam się w morzu, jeziorze (w dość skąpym odzieniu;)), podwórkowym basenie, podziwiałam wzburzone morze. Samotnie, z rodziną albo przyjaciółmi. To był naprawdę dobry i intensywny rok.
Czy polecam sport? Oczywiście! Najważniejsze znaleźć coś dla siebie i ruszyć zasiedziały tyłeczek. Czy jestem za biegiem crossowym o świcie? Całym sercem! I ciałem! I mówię to pomimo krzyczącej bólem i zmęczeniem niemal każdej komórki mojego organizmu. Refleksji z biegu żadnych nie mam bo mój umysł płonął głównie jedną myślą wołając: dobiegnij do końca! Dasz radę! Jeszcze kilometr, kilkaset metrów! Nie, nie to nie twoje serce, oddychaj! Nie upadnij! Rusz dupsko Pazurowa! Szybciej!
Za to pod koniec dnia było ich mnóstwo, umysł zaczął podsuwać sercu te dania, za którymi nie przepadam. Okraszone dużą dozą nostalgii i sentymentu pachniały tęsknotą i smutkiem mając słodko-gorzki smak. Czasem szkoda mi tego, co minęło, ludzi którzy odeszli, wydarzeń które minęły, uczuć które zgasły. Nawet, jeśli wiem, że tak musiało być, jeśli widzę dobre strony przeszłości. Od zawsze jest bowiem tak, że zostawiam w niej część siebie, a w wieczory takie jak wczorajszy osłabione serce pulsuje tęsknotą, tętni bólem fantomowym za tymi cząstkami, których nie ma… Powiedzcie, że też tak macie. Proszę!
No dobrze, ale dziś był spacer. Trochę stanowił ucieczkę trochę sposób na zebranie się w sobie. Znacie ten stan, gdy próbujecie z całych sił zachować pogodę ducha, a jakby wszystko wokół sprzęgło się przeciw Wam? Doceniacie najmniejsze rzeczy, staracie się żyć radością z samego słońca i ludzi, których macie obok, możliwości wyskoczenia rano na morderczy bieg w las czy pobawienia się z dzieckiem w Picassa. Zmęczeni witacie ciszę wieczorną z radością, ale jeszcze długo zanim zaczniecie odpoczywać wpatrujecie się w pogrążone we śnie ukochane twarze pozwalając, aby miłość przez Was przepływała jak prąd w przewodach elektrycznych całego miasta?
I właśnie wtedy najbardziej i najmocniej w tą naszą tęczową twierdzę uderza artyleria zła, smutku i wydarzeń stojących ewidentnie po przeciwległej stronie bieguna. Jakby ich zadaniem było odepchnięcie radości i spokoju i zajęcie zaszczytnego pierwszego miejsca w kolejce do Waszego życia. Tak się zadziało u mnie w sobotę… Ale się nie dałam i niedzielę rozpoczęłam z uśmiechem na twarzy wymykając się o świcie z sypialni ( a tak bardzo chciało mi się spać), aby napić się kawy w pogrążonej w półmroku kuchni, z muzyką klasyczną w tle i książką w ręku, planując śniadanie dla bliskich. Ale cholerne zrządzenie losu także i ten dzień postanowiło mi uprzykrzyć.
Niektórzy myślą, że jestem z kamienia, że nic mnie nie rusza. Bo się nie denerwuje (och, gdyby mogli zobaczyć pole bitewne mojego serca), bo nie płaczę (największa bajka, jaką o mnie napisano), bo milczę (tak bywa, są ku temu powodu, nie jest to oznaką bezduszności). A ja po prostu chowam się między drzewa i rozpadam na kawałeczki pozwalając, aby wiatr, mróz, deszcz czy słońce były jedynymi świadkami mojej słabości. A potem sklejam się na nowo (ktoś musi ogarniać ten chaos), podnoszę głowę, odprawiam taniec mocy driady i bez użalania się nad sobą biorę to, co niesie mi świat. Wciąż mając nadzieję, że kiedyś się zaprzyjaźnimy na tyle, aby obchodził się ze mną nieco łagodniej.
No dobrze. Dość smutasów! Spotkałam jednego mężczyznę w lesie (samotny wilk jak ja). Zwykle trochę mnie to wybija z rytmu samotności, ale dziś było inaczej. Jego życzliwe dzień dobry i szeroki uśmiech podziałały na mnie kojąco. Były jak promień słońca między burzowymi chmurami. I ja dzisiaj do Was właśnie z tym. Często uśmiecham się do ludzi, którzy mi się napatoczą, stąd pewnie oni często zagajają rozmowę. Po prostu łapię kontakt wzrokowy i się uśmiecham nawet do tych życiowych gburków. Czasem jeden uśmiech może uratować dzień. Bo pokazuje, że zawsze jest nadzieja. Że to nie koniec wojny, a po przegranej walce (nawet dwóch albo trzech, no dobrze czasem całej serii) wciąż istnieją realne szanse na zwycięstwo. Dopóki żyjemy. Dopóki mamy nadzieję.
Czujesz to? Jednym swoim bezinteresownym uśmiechem pokazujesz komuś, że jest dla Ciebie ważny, że go widzisz, dostrzegasz i nie odwracasz oczu od smutku na jego twarzy. Dajesz mu nadzieję. Jesteś promieniem słonecznym, latarnią morską podczas sztormu istnienia. Tylko uśmiech. Masz taką moc! Pomyśl co wobec tego może zdziałać czuły gest albo dobre słowo?!!! Magia! Jesteś czarodziejem!
Jeszcze Cię nie przekonałam? Śmiech dotlenia organizm, poprawia krążenie, zwiększa odporność, dodaje energii, rozładowuje stres, poprawia nastrój, wzbudza sympatię, no i oczywiście upiększa. Tak tak, śmiech to taki eliksir młodości;) Notabene badaniem nad śmiechem i jego wpływem na zdrowie zajmuje się specjalna dziedzina! gelotologia (brzmi mi trochę jak gerontologia, ale cicho sza;))
A zatem uśmiechajcie się ile się da i do kogo tylko możecie. Jeśli spotkacie uśmiechniętą wariatkę o zamyślonym, nieco smutnym spojrzeniu nie bójcie się: to ja. Możecie śmiało się odwzajemnić, a odważni niech spróbują się przytulić. Bardzo lubię się przytulać nawet do obcych. Wiem, że bywają tu moi znajomi ze studiów. Dziewczyny pamiętacie akcje „przytul Ewę!?” (przytulanie Ewy przez obcych mężczyzn na lubelskim deptaku, a wieczór panieński to dopiero było przytulanie na mieście!:). Czasem wspominki poprawiają nastrój!
Czas kończyć. Muszę dziś sama sobie zarządzić wczesny marsz do łóżka, bo mam nawrót wkurzających dolegliwości i niebezpiecznie balansuje na granicy pewnej choroby, a ostatnie wydarzenia nie ułatwiają sprawy. Zostawiam więc zwyczajowo kilka zdjęć i utwór.
Miejcie dobry tydzień, dobre myśli, szczere uśmiechy i jak najmniej smutku. Walczcie i nie poddawajcie się. I obyście nie byli ciężcy w niczyich ramionach, a Wasze serca niech będą lekkie i pełne prawdziwej, uskrzydlającej miłości. Piszcie, jeśli macie ochotę lub potrzebujecie porozmawiać. Lubię to.
Adieu!