wilczyca wilczyca
mar
26
2024

Żyć

Nikt nie mógł jej tu zobaczyć. Podkurczyła nogi kuląc się pod naporem nadchodzącej fali. Wiedziała, że to co się zbliża nie jest oczyszczającym strumieniem mającym zmyć wszystkie wczepione w nią jak pijawki ciała obce i sztylety. To było tsunami, które zetrze ją na proch, aby potem mogła zdecydować czy wstanie po raz kolejny czy jednak pozwoli się zmyć z powierzchni ziemi.
Było cicho. Nienaturalnie milcząco w obliczu ogromnych kropel deszczu bezszelestnie urywających się z zamglonych chmur źrenic, aby upaść jej do stóp.
Musiała dać im wyfrunąć z gęstych traw rzęs, z ciemnych dziupli serca, aby zlać z niego nieco brudnego, trującego płynu.
Mimo to, mocno zaciskała powieki, pięści i mięśnie walcząc z tym, co nieuchronnie nadciągało w jej stronę. Nie! To już tu było! Gnieździło się w jej wnętrzu nabierając mocy, nabrzmiewając energią, która za moment miała ją rozsadzić.
Ból miażdżył od środka, napierał na ściany, zatapiał ostre kły w tkankach.
Było jej cholernie smutno, źle i niedobrze. Chciała krzyczeć, wyć i rzygać. I pewnie jakby to zrobiła wyplułaby z siebie czarną, lepką maź.

Przez jej zmęczony umysł przebiegła myśl, aby skoczyć. Zanurzyć się w lodowatą wodę, zanim to, co nadchodzi odbierze jej oddech. Ale było jej wystarczająco zimno.

Położyła się na wilgotnych deskach pomostu wystawiając twarz na słońce. Może w swojej litości zbierze gorzkie łzy gorącymi wargami. Niech zagrzeje zziębnięte serce, wypełni puste dłonie łaknące zapewnienia, że nie jest sama.
Ale była.

Nie licząc pobudzonych wiosną ptaków, które wraz z szumem jeziornych tcznin próbowały utulić ją w żalu. Natchnąć jej zwiędłą duszę życiem, które brzemienna natura wydawała na świat.
Wszystko rodziło się do życia, podczas gdy ona umierała…

Otoczona bólem zaciskającym ją w imadle niekończącej się udręki pozwalała myślom płynąć pośród pierzastych obłoków na czysto błękitnym niebie. W końcu jasność zwyciężyła zimową potyczkę z ciemnością. Czy w niej to również może się zdarzyć?

Oddechy wychodziły z niej spazmami, jakby każdy z nich miał być ostatnim. Jakby już tonęła. Drżała napinając mięśnie do granic, próbując przeczekać tę morderczą falę samotności.

Tęskniła za tym czego nie mogła mieć, opłakiwała to czego nigdy dla niej nie będzie.

Kochała kogoś, kto nie istniał.

Wiosna zawsze przychodzi nadzieją. Trzeba ją tylko odkopać spod rozmiękłych warstw ziemi. Zimowego nanosu, który pogrzebał ją w ciemnej nocy bezsilności, bólu, smutku i kolejnych ran.

Ona gdzieś tam jest. Czuła to całą sobą. To nieopuszczające pragnienie życia w pełni, które było silniejsze niż obezwładniająca bezradność i rezygnacja. To delikatne tchnienie pewności sensu.
Musiała je tylko odkopać, odkryć, wydobyć na światło dzienne. Musiała znaleźć w jaskini grozy sens własnego istnienia.

Nie mogła się poddać.

Kurczowo wbić się w przestrzeń i nie dać strzepnąć się z marynarki pana świata. Musiała walczyć. Była do tego stworzona. I do miłości. Musiała kochać. Musiała ruszać dalej.

Musiała żyć.