Czasem nie może się podnieść. Jakby przywiązano ją do łóżka albo poddano transfuzji siły, w jej miejsce wtłaczając, cienkim wężykiem wprost do żył totalną słabość i paraliż. W takich chwilach po prostu leży, niemal nieruchomo, z ołowianymi powiekami na przekrwionych gałkach ocznych i kurczy się w sobie. Zapada się do wewnątrz, niczym zgniły owoc, którego piękna skóra jeszcze nie wskazuje na postępujące wewnątrz zepsucie. Do czasu, aż nie zaciśnie się na niej czyjaś dłoń. Szponiaste palce zagłębiające się w miękkich tkankach istnienia. W takich chwilach przestaje istnieć. Całą sobą czuje, jak wszystkie członki ciała zmniejszają się, niczym pod wpływem magicznej maszyny, ze znanego filmu familijnego. I chociaż wie, że wciąż jest taka sama, jej organizm wysyła do mózgu sprzeczne impulsy. Harmonia życia zostaje zakłócona, a ona znajduje się w epicentrum nadciągającego huraganu.
Czasem po prostu zapada się w sobie, znika. Stapia się z powierzchnią, zmienia w drobinki kurzu, rozpraszane po świecie, widoczne jedynie w smudze wiosennego słońca. Staje się lekka i niewidzialna, zostawiając wszystko, co niesie w sobie we wgłębieniu zbyt miękkiego materaca. Czuje zawroty głowy, próżnię próbującą zassać ją z powrotem, wiatr gwałtownie szarpiący myśli, przekonania i wizje i unoszący je w nieznane. Nic nie znaczące strzępki ludzkiej świadomości. Jej ciało ciągnie ją z powrotem do siebie, jakby była przywiązana do niego za pomocą setki niewidzialnych nici. Próbuje ponownie otoczyć ją pajęczym kokonem i włożyć na swoje miejsce, a przecież ona nadal tam jest, chociaż coraz bardziej odległa, coraz bardziej obca.
W takich chwilach nie do końca rozróżnia przyczynę tego stanu. Czy to ciemność wtula się w nią, wysysając z duszy ostatnie resztki światła, czy może los właśnie daję jej minuty wytchnienia?
Może jej wewnętrzne ja próbuję wrócić do rozmiarów płodu, do ciepłej przestrzeni łona własnej matki, aby tam umrzeć, zanim się urodzi, zanim w ogóle zostanie stworzona. Może próbuje stać się jedną z kolejnych niepotrzebnych komórek wydalonych z silnego organizmu matki. Cofnąć się do początku i w ogóle go nie zaczynać.
Nie zaistnieć.
Czasem wszystko staje się zbyt trudne, aby mogło być prawdziwe. A przecież wie, że gdy tylko otworzy oczy elementy skomplikowanego mechanizmu bytu zaskoczą na swoje miejsce. Będzie mogła się podnieść, wciąż będzie istniała, a świat będzie czekał z otwartymi ramionami na jej kolejny ruch.
I chociaż często, niczym nadopiekuńcza matka z przejawami głębokiej psychozy, zaciska je na niej tak mocno, że nie może oddychać, nic nie widzi, a do jej uszu dochodzą jedynie ciche jęki rozpaczy przerywane szelestem słonych kropel rozbijanych o nabrzmiałą ziemię, ona wie, że zaistniała i ma na tym świecie coś do zrobienia.