Świt wchodził w nią lodowatym tchnieniem wiosny. Czuła na sobie jego oddech. Zachłanny, pragnący. Wszeptywał w jej usta słowa powitania, odgarniając zaplątany kosmyk włosów z rozpalonego nocą czoła.
Drżała od nadmiaru tęsknoty stopniowo ulątujacej w sen, aby zrobić miejsce tym pochodzącym ze świata. Jeszcze nieprzytłoczona, jeszcze niepusta spoglądała w skrwawiony horyzont, w którym jakby tonęły jej własne prośby.
Dzień zastał ją nagą i bezbronną, pochłoniętą bez reszty nocną nieświadomością, co z tych koszmarów splątanych gęstą siecią z marzeniami jest fikcją, a co zdarzyło się naprawdę.
Dzień wyciągnął do niej dłoń. Na jego długich zielonych włosach perlily się kropelki rosy, a każda z nich była zwierciadłem słońca. Uśmiechał się tym rodzajem uśmiechu zwiastującego radość, o którą trzeba będzie zawalczyć. Jego usta kształtował łobuzerski uśmiech.
Wyglądał, jak dobrze zbudowany mężczyzna, na którego silnych ramionach ptaki uwiły sobie gniazda śpiewając teraz w jej stronę, jakby były głosem jutrzenki. W jego ziemistych oczach błyszczały gwiazdy i księżyc gasnące z każdym mrugnięciem powiek coraz bardziej, jakby wchłaniał je do środka. Na przechowanie.
Jej własne powieki przymknęły się w odpowiedzi, szukając w wewnętrznym mroku iskrzących światełek gasnącego snu. Była tego pewna, że gdzieś tam znajdowały się chwilę, których chciała się złapać, w których czuła się dobrze. Które mogłyby pomóc wejść w nowe z nadzieją.
Chłód na policzku przywrócił ją do życia. Zsunął się na szyję, dekolt, aby w końcu spocząć w jej piersi i wedrzeć się między meandry żeber. Wprost do serca.
Czas wstawać.
Jej skóra pokryła się gęsią skórką, bo wtulił się w nią chłodnym, wilgotnym ciałem świtu. Był otulony mgłą. Czuła ją od niego, gdy obejmując ją w talli podniósł jej rozpalone ciało z łóżka i mocno przyciągał do siebie.
Może ten chłód nie jest taki zły. Otrzeźwiał, odrzucał resztki leniwego ociągania, przyspieszał szum krwi w tętnicach. Przypominały rzeki, w których rwące strumienie pędziły w poczuciu misji do spełnienia.
Wciąż nie chciała otworzyć oczu. To poczucie spokoju, miłości, pewności.., ten świat pozbawiony nienawiści, gniewu i zranień, ten wyśniony człowiek… Kusiły ją, pociągały, wsysały w bezruch.
A gdyby tak zostać.. wtulić się w miękkość snu, w piżmowy zapach ułudy. Gdyby udać, że nic się nie stało. Nie odeszło, nie upadło, nie rozerwało?
Gdzieś z głębi dnia wydobył się krzyk, jakby wszystkie ptaki zaprotestowały na raz. Poczuła zapach młodej trawy, wilgotnej ziemi, bzów i konwalii. Poczuła zapach lasu.
Coś wyrwało ją ze snu, popchnęło ku światu.
Ruszyła naprzód wpatrzona w horyzont czasu, w płonące serce dnia. Nie odwracając się. Tak na wszelki wypadek.
Czując mocny uścisk dłoni, silne ramię na talii i chłodny pocałunek na spierzchniętych wargach ruszyła w świat.
Odprowadzał ją melodyjny koncert ptaków i kołatająca w głowie myśl.
„Czas zacząć żyć..”