wilczyca wilczyca
lis
24
2021

Czasem trzeba długo wędrować, żeby dojść do siebie

Nie jest miarą zdrowia być dobrze przystosowanym do głęboko chorego społeczeństwa.

Nadzieja bierze mnie w ramiona i trzyma w swoich objęciach, ociera mi łzy i mówi, że dziś, jutro, za dwa dni wszystko będzie dobrze, a ja jestem na tyle szalona, że ośmielam się w to wierzyć.

Zdarzają mi się dni, gdy ledwo wstaję z łóżka (tak, tak nie oszukuję). Odrętwiała niespokojną nocą leżę pogrążona w ciszy i czekam, aż zniknę, wtopię się w tę delikatną warstwę przestrzeni, której nie można dojrzeć gołym okiem. Aż stanę się tańczącą w promieniach jesiennego słońca drobinką kurzu.

Czasem jestem tak ciężka, jakbym miałam w piersi tonę kamieni, a nie szamoczące się ptaszysko, a w żyłach ciężki, zimny ołów zamiast gorącej krwi. Gdyby zmęczenie można odmierzać kilogramami, aby wynieść mnie z domu musiano by użyć dźwigu, co w sumie jest już bliskie prawdy. Krzyczy we mnie najmniejsza komórka ciała, a każdy mięsień staje się skamieniały, jakbym dostała serię zastrzyków z żelaza (dosłownie) albo kroplówkę z zastygającym cementem wprost do żyły.

W takie dni nie wychodziłabym spod kołdry udając, że mnie nie ma i mając nadzieję, że jeśli będę tam tkwiła wystarczająco cicho i nieruchomo świat się o mnie nie upomni. Ale się upomina. Za każdym razem! Obowiązki, odpowiedzialność, trybiki w głowie napędzające mechanizm myśli, organizacji, planów, rzeczy do zrobienia…

Wzdycham.

Wstaję.

Idę.

Bo moje życie to nieustanne wędrowanie, ruch, działanie. Bo nawet moja ołowiana krew ciągle szumi w korytarzach żył zasilając system dowodzenia, a skamieniałe mięśnie muszą się ruszać. Potrzebuję się tylko rozpędzić, roztrzaskać cementowe więzienie, roztopić ołów i rozgonić chmury zasłaniające niebo walecznej duszy..

Tłumaczę sobie, że każdy ma chwile słabości, smutku i zmęczenia. Przymusowy przystanek zmuszający do rozeznania w terenie, aby nie pomylić dalszej drogi, aby nie przegapić tego, co nas otacza.

Tak, jak wspominałam w tym tygodniu miałam zaplanowane dwie podróże. Wczoraj odwiedziłam Podlasie, ale to była tak ciężka podróż, w biegu, wśród tłumów, za którymi nie przepadam, że w zasadzie nie zobaczyłam nic czym mogłabym się z Wami podzielić. Owszem podróż w tamtą stronę uraczyła nas pierwszymi przebłyskami śniegu; zawiało chłodem, zimą i świętami (zauważyliście, że równo za miesiąc mamy Wigilię?!), ale miałam przy tym tyle stresu, że gdyby nie krótkie odwiedziny (wpadliśmy do znajomej na pizze i kawę, a ja nawet nie zarejestrowałam smaku. Nie, nie mam popularnego dziś wirusa.) to chyba nikt nie mógłby mi wmówić, że w ogóle tam byłam. Ale byłam, wróciłam, ogarnęłam wieczorne punkty z listy codzienności i nawet miałam ochotę pójść wykrzyczeć w noc, jak bardzo do cholery nie zgadzam się na te koleiny w mojej drodze, ale ostatecznie zgarnęłam drugą połówkę i obejrzeliśmy głupkowatą komedię (zaśmiałam się szczerze raz albo dwa), a potem padłam. Oczywiście na chwilę, bo ostatnio często urządzam sobie bieganinę w środku nocy, a potem niemal oparta nosem o szybę wpatruję się w światło księżyca i wsłuchuję w wycie wiatru oraz perkusję kropel deszczu.

Zrezygnowałam wczoraj ze spaceru, ale zaliczyłam piękną podróż w poniedziałek: 5 km leśnymi drogami. Trochę pędziłam, próbując doścignąć wiatr, trochę skakałam (sama nie wiem czy bardziej jak Czerwony Kapturek niosący koszyk z przysmakami chorej babci, czy jak przyczajony, głodny, szczwany wilk), kilka razy zatańczyłam i zrobiłam sporo przystanków na oddech. Wracałam goniąc zachodzące słońce, o czym przekonacie się oglądając zdjęcia. Było cudowne! I tylko rześkie powietrze przenikało mnie do kości. Normalnie i prawdziwie zmarzłam, a ubrałam się w płaszcz, w którym przemierzałam zimą zaspy śnieżne przy – 11 stopniach. Dacie wiarę? Zimno bezczelnie przeniknęło przez wszystkie warstwy ubrań i skórę, i moją szczątkową tkankę tłuszczową, jakby chciało dostać się do mojego serca (a może to właśnie stamtąd przybyło?). Albo to sprawka tych nieszczęsnych kg na minusie, albo kwestia zmiany pogody i potrzeby czasu na przyzwyczajenie organizmu do nowych warunków, ale nie lubię w sobie tego zmarzlaka. Też tak macie?

No dobrze, ale poza pogodą i kiepskim nastrojem (mój Boże naprawdę jest dzisiaj ciężko, bo nie pomógł szaleńczy, 1,5 godzinny bieg na orbitreku, a co gorsze nie miałam siły zawlec tego swojego ołowianego tyłka do lasu!) przyszłam do Was z czymś więcej oczywiście. Unabomber (university and airline bombings). Coś tam kiedyś słyszałam, ale odkryłam gościa na dobre w ubiegłym tygodniu. Cholera, właśnie odnalazłam pokrewną duszę:) Czyżby było we mnie coś z terrorysty? (gdyby się tak dobrze przyjrzeć….)

A tak na serio przedstawiam Wam Teda Kaczyńskiego (Theodore John Kaczyński) Unibombera, do zamachów z 11 września, największy symbol terroryzmu w Stanach Zjednoczonych. Matematyk o IQ wynoszącym 170, wykorzystany przez wykładowcę na Harvardzie do udziału w nieludzkim, poniżającym eksperymencie, zawsze nierozumiany, wyobcowany ze względu na swoją inteligencję, widzący i rozumiejący więcej niż inni (Harvard zaczął w wieku 16 lat) w końcu totalnie odciął się od społeczeństwa i zamieszkał w drewnianej chacie w środku lasu. Bez prądu, bez bieżącej wody, żył w zgodzie z naturą, w której upatrywał porządku świata oraz niwelacji wielu współczesnych problemów (stresu, nienawiści, poczucia niższości, braku istotnych celów w życiu, ciągłego niezaspokojenia i szukania środków do zabicia tego „głodu istnienia” – to moje określenie, czy depresji etc.) Tańczył w deszczu, chodził na bosaka po ściółce leśnej, kąpał się w rzece, jadł to, co sam wyhodował lub upolował. Już wiecie dlaczego mnie zainteresował?

Powiecie szaleniec? Trochę tak, (pomijam chorobę, która pchnęła go do podkładania bomb), ale odrobina szaleństwa przydaje się każdemu. Pozwala bowiem na pewną spontaniczność, a ta wyciąga nas z rutyny oraz powszechnie uznawanych zasad i konwenansów, pozwalając poszukiwać innej drogi. Ted Kaczyński miał odwagę odrzucić wszelkie wygody i udogodnienia i zaszyć się w środku lasu, aby żyć zgodnie z własnymi przekonaniami. Kto z nas byłby gotowy na coś podobnego?

I chociaż w żadnym stopniu nie popieram podkładania bomb, a jego manifest Społeczeństwo przemysłowe i jego przyszłość uważam za mocno utopijny (tak czytam go:)) to opisany w nim problem jest ciekawy, prawdziwy oraz niezwykle aktualny. Otóż bowiem, czy nie jest tak, że współczesna technika pozbawia nas wolności, wymusza pewnego rodzaju zachowania, uzależnia od jej istnienia?

Co by się stało, gdyby wszystkie telefony przestały działać? Gdyby nasze komputery zbzikowały, a samochody nagle zniknęły? Dlaczego zatrzymujemy się na czerwonym świetle, mimo, że mamy całkowicie pustą drogę? Czy jesteśmy w stanie funkcjonować w całkowitej ciszy? Czy przetrwalibyśmy, gdyby w sklepach zabrakło pożywienia? Nie, nie mam na myśli przedstawianej w horrorach walki o ostatnią puszkę kiepskiego żarcia, czy jeszcze gorsze zjadanie siebie nawzajem. Wciąż trzymamy się cywilizacji nie cofając się do pierwotnych instynktów.

Unabomber uważał, że jesteśmy pozbawieni „procesu władzy”, a zatem odpowiedzialności za zaspokojenie podstawowych potrzeb (jedzenie, bezpieczeństwo) bo robi to za nas system. Uważał, że świat zmierza ku temu, iż to nie system będzie podporządkowywał się pod ludzi, ale ludzie zostaną dopasowani do systemu. I że ludzie prymitywni byli szczęśliwsi niż współcześni. Nie jestem totalną przeciwniczką technologii (gdyby tak było pisałabym do Was na maszynie, co nie byłoby takie złe, a Wy nigdy byście tego nie przeczytali), ale jako osoba o szalonej duszy potrzebującej przestrzeni, powietrza, lasu i ciszy, gdybym musiała tłumić w sobie zew natury, byłabym okrutnie sfrustrowana, a jako kobieta z pazurem oraz silną potrzebą kontroli i władzy ciężko mi znieść świadomość, że coś tak sztucznego, jak technologia może mną kierować i ograniczać moją wolność. Wciąż jestem zdania, o czym pisałam w poprzednich postach, że tylko równowaga między naturą i nowoczesnością, jest w stanie zagwarantować równowagę naszej psychiki.

A więc możecie mnie nazywać Natbomberką (nature bombings:)) Bombarduję Was zdjęciami tego pięknego zachodu słońca, lasu oraz migawki z widoków podczas mojej wczorajszej podróży. Zostawiam do posłuchania coś naprawdę pięknego. Ten klasyk jechał wczoraj z nami. Życzę Wam, aby Wasze ołowiane dni mijały szybko, a chmury okrywały niebo duszy, jak najkrócej, rozwiewane przez dobrych ludzi i dobre wiadomości.

P.S. Polecam miniserial Manhunt: Unabomber. Zagadka, lingwistyka, psychologia behawioralna – coś co szaleńcy lubią najbardziej:) Dostępny na Netflixie. Uwaga wciąga!

Adieu!