wilczyca wilczyca
lut
24
2022

Nad wodą

Woda była tak głęboko niebieska, czysta i spokojna pomimo gwałtownych porywów wiatru, jakby nie miała nic wspólnego z kapryśnym żywiołem. Fale dźwiękowe drgały na powierzchni wyśpiewując syrenim głosem, że w lodowatych objęciach czeka spokój, błogi spokój tulący zmęczoną duszę. A była zmęczona. Okrutnie zmęczona… Wykończona nieustanną walką. Niemal wszystko musiała z życia wyszarpywać, jakby nie była sojusznikiem, a wrogiem, obcym bytem zmuszonym walczyć, aby przetrwać. Chryste, co za dno! Nie miała zamiaru błagać o miłość, ani tym bardziej wyszarpywać jej pazurami z czyjegoś serca.

Bo przecież wszystko się do niej sprowadza. W rzeczywistości zawsze chodzi o miłość. Bezpieczną przystań rozumiejących ramion. Akceptację niedoskonałości i delikatne, ale stanowcze pchnięcie ku doskonałości. Miejsce, w którym można być sobą chcąc być jednocześnie kimś lepszym. Zawsze chodzi o miłość…

Szybkim krokiem zbliżyła się do wody, która musnęła łagodnie czubki jej butów. Dotykała ich czule, jakby chciała rozbudzić w niej pożądanie, skusić ku sobie.

Naprawdę miała ochotę wejść…


Wiosenne roztopy podniosły poziom wody zalewając pobliskie łąki. Ulubiony pomost do połowy zanurzony wyglądał jakby runął, ugiął się pod ciężarem egzystencji. Ona również.. Ten widok ją rozczulił, chociaż wiedziała, że za kilka miesięcy będzie mogła znowu wygrzewać kości na rozpalonych deskach czuła jakby to był koniec. Coś się skończyło. Fala zalała tę pozorną stałość. Pokonała pewność, odsłoniła kruchość i tymczasowość.. Dostała się do wnętrza…

Pozbawiona sił opadła na wilgotną ziemię i głośno załkała. Łzy wydostawały się z jej oczu kaskadami przez wydrążony otwór w skale serca. Spazmy bólu raz za razem wstrząsały jej ciałem w kolejnych skurczach. Zalewała łąkę kolejną falą… A potem zupełnie nagle ucichła. Tylko jej twarz nosiła ślady wewnętrznego tąpnięcia, jak burzowe niebo przecięte błyskawicą jeszcze ułamki sekund chłonie resztki światła.

Cofnęła się, a potem znowu wróciła. Stopy sprowadzały ją w kierunku wody. Przemierzała, coraz bardziej nerwowo, tę część ścieżki, dla której żywioł okazał się łaskawszy. Narastająca furia zaczęła brać górę nad rozpaczą. Roztrzaskiwała podeszwami butów cienką warstwę lodu pokrywającą łąkę wokół niej. Pod przezroczystą taflą tonęła zeszłoroczna trawa. Zakonserwowana, niczym muszka zastygła w bursztynie: wciąż ta sama, a jednak bez życia. Była, jak ona. Bóg jej świadkiem, czuła się, jak robak zatopiony w pieprzonym bursztynie, tylko, że to nie był piękny, szlachetny surowiec. Utknęła w bagnie, tonęła po uszy w gównie.

Wpatrywała się w kępy suchej niegdyś roślinności szukając w niej najmniejszych oznak życia.
Wejść tam… W głębie… Na dno pozbawione światła, w otoczeniu nieprzeniknionej ciemności. Ale czy tamta jest gorsza od mroku próbującego ją pochłonąć tutaj? W świecie pełnym jupiterów, sztucznych blasków i odbitego światła? Który nie docenia promieni słońca, jasności uśmiechu, obecności życia i gwiazd rozświetlających nocne niebo?

Głębia…


Czy zimno odbierze jej oddech? Gdy ubrania nasiąkną wodą przylegając do jej rozpalonej skóry niczym obślizgłe węże wodorostów, czy zawróci? Zrezygnuje?
Czy poczuję ulgę?

Jej serce się rozpadało, jak kartka papieru rozdzierana kawałek po kawałku. Słyszała odgłos darcia, czuła rytmiczne pulsowanie bólu, metaliczny posmak krwi na języku…

Cichy szelest tańczących trzcin, ostry jeszcze powiew wiatru, słońce rozpływające się na odsłoniętych częściach jej skóry, iskrzące w wodzie, jak zaczarowane ogniki, nęcące, zapraszające..

Cofnięcie i nawrót. Za każdym razem podchodziła coraz bliżej pozwalając wodzie kosztować kolejne części jej butów.

Z lewej strony, ukryta w trzcinach, delikatnie kołysała się łódka rybacka, zaprzęgnięta do prowizorycznej dalby, jak rumak czekający, aż ktoś go dosiądzie. Mogłaby tam wskoczyć, dać się ponieść nurtowi na sam środek rozległego jeziora. Poddać się falującej wodzie. Rozłożyłaby zmęczone ciało na twardym pokładzie i wpatrzona w bezchmurne niebo pozwoliła światu na dobre o niej zapomnieć. Jakby nigdy nie istniała.. Zamknąć oczy i wtulić się w otwarte ramiona przestrzeni, w jej pozorną pustkę, która w tym momencie pełniejsza była piękna i światła niż jej serce.


Ludzie są czasem tacy źli, perfidni, egoistyczni i zadufani w sobie..


Może gdyby wskoczyła do tej maleńkiej łódki, dała się pociągnąć na środek jeziora, a potem delikatnie zsunęła w dół, w otchłań…
Czy zimno, miejscami jeszcze przymarzniętej wody zatrzymałoby jej serce na zawsze?
Wydarłoby ostatni oddech z pełnych życia płuc, wyssało ciepło, skurczyło mięśnie.. Czy chłód wniknąłby w kości setkami igiełek, jak lodowych sopli? Woda pożywiłaby się nią? Nakarmiłaby kolejne istnienie.. Ta myśl ściągnęła ją w nieco innym kierunku. Cofnęła się niespokojnie, z dala od linii nowo wyznaczonego brzegu, a potem zawróciła wbijając stopy w wygłodniałe jezioro.

Może wszystko zniknie. Chwilowy ból, a potem spokój, zjednoczenie, koniec nieznośnego ssania w piersi. Czy w przypływie strachu, instynkt przetrwania wydrze z jej wnętrzności wołanie o pomoc?

Niebo przeszył klucz gęsi radośnie obwieszających, że nadchodzi koniec zimy. Z oddali wyglądały, jak bojowe samoloty, które chmurnie zakrywały niebo za wschodnią granicą. Wojna. Ludzie są czasem tak źli, perfidni, szaleni i agresywni… Miała dość. Dość zawodu, dość strachu, dość samotności, w którą wpędzał ją lęk przed kolejnym zranieniem..

Gdzieś w oddali słyszała radosne meczenie wypuszczonych na młodą trawę kóz i ten szum fal, taniec trzcin, łopotanie skrzydeł, żałosne bicie jej serca. Dźwięki życia osaczały ją z każdej strony, hipnotyzowały. Cały ból, tęsknota, rozczarowanie… Mogłaby zabrać wszystko ze sobą do jeziora.. Kamień w piersi pociągnąłby ją na dno wraz z całym nadprogramowym bagażem. Była niemal pewna, że ciężar, który przygniatał coraz mocniej zabrałby ją prosto w dół.

Przód, tył, woda ląd, życie śmierć..


A może nie musi iść na dno. Przecież już tu jest, na głębokim, mulastym dnie. Może powinna się wybić, zabrać to, co kocha, co jeszcze jest w niej jasne i odejść gdzieś, gdzie świat nie będzie po nią sięgał swoimi obślizgłymi mackami?


Może…
Może…
Może..

Stała tam kołysząca się na wietrze jak trzcina, z sercem falującym jak powierzchnia jeziora, z wiatrem kołującym między koronami myśli, rękoma drżącymi, jak cienka tafla nocnego lodu pod butami, obejmowała pustkę.
Stała tam czując, że w sercu wciąż ma wiosenny promień słońca, intensywny, chociaż osłabiony długą zimą.
Nerwowo rzuciła spojrzenie za siebie na samochód zaparkowany pięć metrów dalej, w którym spało bezpiecznie, niczego nieświadome niemowlę..

I wtedy podjęła decyzję…