Miałeś być, ale gdy wypowiadam na głos twoje imię odpowiada mi cisza. Nigdy tak bardzo nienawidziłam ciszy.
Miałam czuć cię obok, a pustka jest lodowata i ciasna. Oplata się wokół mnie kolczastym pnączem, wnika przez nos i usta. Wślizguje między żebra, rozrywa tkanki, z serca wyrasta. Nikt jej nie słyszy, gdy dziko we mnie ryczy. Moja natura.
Nigdy wcześniej tak bardzo nie chciałam od niej uciec.
Obiecałeś, że przy tobie będę czuła się bezpiecznie. Kolejne łzy spływają po drżącym ciele gorzko i żałośnie. Czuję milion małych cięć. Od ostrza twoich słów, milczenia, niepotrzebnych spięć.
Nigdy wcześniej tak bardzo nie bałam się samotności.
Zapewniałeś, że jestem kimś ważnym, najważniejszym, wyjątkowym. Jedyna taka na świecie. Brakująca część ciebie. Zostałam częścią, pojedynczą, odłożoną na półkę między inne wybrakowane elementy, małe śmiecie.
Nigdy wcześniej tak bardzo nie brzydziłam się własnego odbicia.
Pamiętam, jak szeptałeś, że świat będzie nasz, że razem go zdobędziemy. Szczęście jest na wyciągnięcie ręki. Szczęście to moja dłoń w twojej dłoni. Nieważne dokąd idziemy. Zostałam samotna, jak palec. Między nimi pusta przestrzeń męki. Mogłyby przepuszczać promienie słońca, gdybym nie wstydziła się wyjść z ciemności.
Nigdy świat nie był tak bardzo pozbawiony szczerości.
Twój dotyk znaczył drogę na mej nagiej skórze. Iskrzyła przy każdym muśnięciu palcami. Ciepłymi, wilgotnymi wargami znaczyłeś, to co twoje. Językiem na piersi rysowałeś róże, symbol trudnej miłości. Tego, co za nami. Dziś pulsuję bólem od oparzeń, niebawem staną się piętnami. Jedynymi znakami przeszłych zdarzeń.
Nigdy wcześniej nie wiedziałam, co znaczy judaszowy pocałunek. Dziś jestem ich mapą.
Mówiłeś, nie bój się, nie drżyj, wszystkim się zajmę. Jestem z tobą.
Jestem z tobą….
Jestem z tobą…
Echo poniosło te słowa daleko w świat, zapewne niebawem usłyszy je następna. Dla mnie zostało byłem. Przybyłem, rozpieprzyłem, zostawiłem..
Prosiłeś, bym na ciebie patrzyła, bo w morskiej otchłani moich oczu widziałeś tańczące na błękitnej tafli wody promienie słońca. Nigdy tak, jak teraz nie chciałam przestać widzieć, bo twoja twarz nawiedza mnie co dzień pragnieniem gorąca. Nawet, gdy zamknę oczy, zewrę mocno powieki, ciemność rozbłyskuje twoim imieniem. I ono chce mnie pożreć, nasycić się moim istnieniem. Wydrążyć z nadziei, zostawić w rozpaczy. Jeszcze się zobaczy – mówiłeś.
Dziś to już niewiele znaczy.
Słowa nic nie znaczą, jeśli nie wypełni się ich treścią. Chciałabym móc wykreślić ze słownika wszystkie słowa, które przeszły przez twoje usta. Dziś są moją żałobną pieśnią. Jutro będą hymnem pochwalnym.
Jestem twoim zapachem
Jestem twoją tęsknotą
Jestem smakiem w twych ustach
Ciepłem skóry na twych dłoniach
Twoim szaleństwem, mądrością, głupotą
Biciem serca w nocnej ciszy
Twoja ostoja i rozpusta
Żądza młodości, której nikt nie słyszy
Jestem świetlistym wspomnieniem w ciemnych otchłaniach samotności
Możesz się mną nasycić, możesz o mnie pamiętać, myśleć i czuć mnie w swoich ramionach
Hamować swoje frustracje lub gardzić mną w swojej złości
Kochać i nienawidzić, poniżać, obrażać i opuszczać
Chronić, uspokajać albo spalać w swoich skroniach
Jak kawałki kiepskiej powieści
Możesz wyszarpywać ze mnie cząstki istnienia
Ale wiedz, że niebawem zostanę pusta
I nic już nie będzie miało znaczenia
Nie będę jak lepsza strona twojego lustra
Będę twoja lub pozostanę niczyja..