wilczyca wilczyca
sty
12
2022

Nie wolno się bać, strach zabija duszę

We mnie jest dwu ludzi, jeden zupełnie rozsądny, drugi wariat. Który zaś zwycięży?

Moja cisza jest jeziorem zanurzę się w nim
W ciszy ustępuje ciężar oskarżeń i win
Moja cisza mnie otula dobrze mnie zna
Moja cisza pokazuje gdzie zaczynam się ja

Witajcie

Stęskniliście się trochę? Ja trochę tak, ale wpadłam w wir, jak zwykle i stałam się częścią życiowego tornada. No dobrze nie było, aż tak źle. Nie zmiotłam jeszcze niczego z powierzchni ziemi, ale trochę przesadziłam (wiem, wiem, nic nowego:)). No i padłam. Niegroźnie i delikatnie, acz znacząco. Po prostu znowu odcięło mi prąd i to tak, że niezbyt pamiętam nocne poczynania (stop, stop! niech Wasze myśli nie błądzą za daleko), a gdy ranne wstały zorza ogarnęłam pilne trudne sprawy (takie mam nocne igraszki:)) i mimo swojego wewnętrznego poczucia obowiązku padłam nieprzytomnie. Trwałam w takim letargu, aż ktoś mi nie zaczął krzyczeć – wniebogłosy! – i to tak, jakby ćwiczył do zawodowego śpiewania growlem. Ogólnie rzecz biorąc żyję, działam, czasem nawet spaceruje, wracam pewniej do treningów, jednym słowem szaleję.

W moim ptasim świecie trochę różnorodności. Miałam w gościach sikorę ubogą albo czarnogłówkę, niestety nie zdążyłam się przyjrzeć. Odwiedzają mnie również sójki, okazało się, że mam je w okolicy przynajmniej dwie. Myślicie, że to para? Jeśli tak, nieco się pokłóciła, oby nie o jedzenie, to taki brzydki powód do kłótni. Kilkukrotnie widziałam również dostojnego grubodzioba. Ten oto ptak moi Państwo to całkiem dostojny osobnik. Dietę układa sobie tak, że niejeden pozazdrościłby mu niskiego poziomu cholesterolu, lśniących piór i sprężystych mięśni. Idąc zaś w zaloty kłania się swojej wybrance z opuszczonymi końcówkami skrzydeł i stroszy pióra na głowie. Taki z niego szarmancki pan. Z kolei godowe karmienie par, oczywiście z dzióbków, przypomina do złudzenia miłosny pocałunek. Słodkie gołąbeczki.

Mój zachwyt wzbudził również gil! Tak mili Państwo w końcu jeden zaszczycił mnie swoją obecnością, chociaż gdy mu się przyglądałam udawał, że moje wytworne dania mu nie pasują i woli skubać wyschłą mimozę czy też inny całkowicie suchy badyl.

Z kolei robiąc poranny obchód po włościach nakryłam na podglądaniu szczygła. Znacie tego osobnika? Pomarańczowa twarz, czarna fryzura i obwódki oczu, pióra w kolorze kawy z mlekiem z żółtymi wstawkami na skrzydłach? Niebezpiecznie urodziwy i groźnie złotousty. Bardzo piękny to ptak, o dźwięcznym głosie roztapiającym ostatnie garści śniegu wiosną oraz zagadkowej ewolucji. Ta ostatnia objawia się tym, że jaskrawość piór zależy od trybu życia konkretnego ptaka np. od poli- lub monogamiczności, stopnia migracji czy udziałem samca w opiece nad potomstwem. Nie, nie biedny samiec nie łysieje ani nie siwieje od nadmiaru obowiązków i odpowiedzialności. Po prostu samica wtedy nie musi mieć lepszej zdolności maskowania i może pokazać się w pełnej krasie, zabłyszczeć, bo czujność obojga rodziców wystarczy, aby odpowiednio wcześniej zauważyć zagrożenie i wszcząć alarm.

Przyznajcie, że to ciekawe!


Słyszeliście raporty o poziomie smogu? Nawet na Mazurach dzisiejszy poziom przekroczył 150% PM2.5 ( aerozole atmosferyczne o średnicy nie większej niż 2,5 μm, które zdaniem Światowej Organizacji Zdrowia są najbardziej szkodliwe dla zdrowia człowieka spośród wszystkich zanieczyszczeń atmosferycznych) i sięgnął niemal 100% PM10 (mieszanina zawieszonych w powietrzu cząsteczek o średnicy nie większej niż 10 μm; w jej skład mogą wchodzić takie substancje toksyczne jak np. benzopireny, dioksyny i furany). Na szczęście moje miasto osiągnęło znacznie mniejsze wskaźniki, a w miejscu, w którym się zaszyłam zapewne są w ogóle znikome. A nawet jeśli, nie zatrzymałyby mnie przed wyskoczeniem na spacer. Jestem dziś w jakimś wojowniczym nastroju, może stąd, że późno było dane mi zasnąć, w nocy kiepsko spałam , a o świcie moje domowe koguty zapiały głośno na pobudkę:)

A więc działałam na speedzie, jak zawsze, i z nieco przesuniętą granicą instynktu przetrwania, ale o tym później. Wyskoczyłam na spacer już o 10:00. Dawno nie zrywałam się o tej porze do lasu, ale nie żałuję.


Cisza była dziś jeszcze głębsza, jak studnia bez dna. Zamknęłam oczy stojąc pośród pogrążonego w zimowym śnie lesie, pozwalając otulić się wszechobecnemu milczeniu; wniknąć pod rozpaloną szybkim marszem skórę wraz z delikatnym szumem zostawionego w tle świata. Cisza zabrała wszystko, co istnieje poza nami. Świat stał się cieniem rozpłaszczonym za moimi plecami, ginącym w półmroku poranka, wśród otaczającej mnie roślinności. Byłyśmy tylko my: cisza i ja, pośród tej półżywej przestrzeni. Gdy dotarła do serca niemal sprawiała mi ból. Ból i spokój, jakby forsowała stalowe zamki zabezpieczające wejście do głęboko ukrytego wnętrza.

Spokój w umyśle, ból w sercu, zawroty głowy. Co prawda te ostatnie to niemal moja codzienność, ale tym razem było inaczej. Kołysałam się na strunach milczenia, czując że lada moment stanę się częścią tej rozległej przestrzeni. Że gdy tylko pozwolę wejść jej do środka, gdy uda się jej pokonać wszystkie zamki zabierze to, co mnie blokuję, co scala mnie w jedną całość i rozprysnę się na miliony kawałeczków pozwalając duszy galopować po leśnym świecie, do którego od zawsze przynależy. Będę tańczyć z wiatrem między konarami drzew, trzepotać skrzydłami najpiękniejszych ptaków, rozbijać chmury i igrać promieniami słońca po leśnej ściółce. Będę ciszą, będę przestrzenią, będę wolnością!

I tak sobie trwałam dłuższą chwilę poddając się temu powolnemu, acz silnemu procesowi, ale czas załomotał w końcu w okno umysłu zamykając przestrzeń działania i kazał mi ruszyć ku celowi mojego porannego wypadu.

Otóż łyżwy w końcu mnie wyprosiły żałosnym skomleniem, abym zabrała je na przejażdżkę. Muszę przyznać, że nie było to do końca odpowiedzialne z mojej strony. Już bowiem po pierwszych krokach na lodzie wiedziałam, że nie jest stabilny. Ale, jak mówiłam mój bojowy nastrój nieco dziś zagłuszył rozsądek. Mocząc buty w wodzie wydostającej się spod krawędzi lodu założyłam łyżwy i popłynęłam. Na razie nie dosłownie.

Serce galopowało mi, jak szalone, adrenalina zawrzała w żyłach i zapomniałam na chwilę o oddechu, gdy po kilku minutach szusowania na samym środku, a więc tam gdzie jest najgłębiej, lód zaczął pode mną groźnie warczeć. Odburknęłam mu. Hej też umiem warczeć! Nikt nie będzie się na mnie rozdzierał od tak sobie. Więc odpowiedziałam coś niezbyt ładnego i nieco zmieniłam tor jazdy. No, ale gościu warknął znowu z drugiej strony, jakby chciał mnie osaczyć. Nie dałam się nastraszyć. Spięłam się jeszcze bardziej, przyspieszyłam, zrobiłam kilka piruetów, znowu przekroczyłam granicę i wróciłam blisko miejsca, które mi groziło. Zbyt blisko! Dostałam znowu. To chrupanie załamywanego lodu jest takie charakterystyczne. Nie da się tego pomylić z niczym. Napięłam wszystkie mięśnie, zacisnęłam pięści i ruszyłam w swój uparty taniec.

Nie wiem kto zwyciężył w tej bitwie, ale w końcu się zmęczyłam, bo tym razem tafla była pełna nierówności, a nogi miałam tak spięte, że już po kilku pierwszych minutach zaczęły okrutnie boleć, no i zwyczajnie chciałam sprawdzić telefon, który na wszelki wypadek zostawiłam na brzegu (umówiłam się z mężem, że go po sobie zostawię to jeszcze będzie mógł dobrze sprzedać:)).

Planowałam napić się herbaty, odetchnąć i jeszcze pokazać na co mnie stać, ale, gdy sunęłam do brzegu groźne warczenie mnie otoczyło. Lód trzaskał pode mną, jakby właśnie się załamywał, przy każdym moim ruchu chrupanie rozprzestrzeniało się na kilka metrów wokół, słyszałam bulgotanie wody pode mną i…. Padłam! Na brzegu z uśmiechem na twarzy, zmarzniętymi policzkami i sercem łomotającym w całej klatce piersiowej! Nie skąpałam się (tym razem), ale zauważyłam co najmniej trzy pęknięcia rozciągające się od brzegu do brzegu. Bardzo możliwe zatem, że z każdą minutą ostrą stalą łyżew wycinałam swój własny przerębel. To było szalone, cholernie brawurowe (za nic w świecie tak nie róbcie!) i ładujące mnie na całą resztę dnia. Wróciłam do domu i na tym speedzie dotrwałam do wieczora, robiąc co trzeba, a uwierzcie trochę tego było. Łyżwy poczekają na większy mróz, chociaż myślę o zabraniu ich na lodowisko miejskie. Może się tam spotkamy? Z rana nie powinno być tłumów, więc może wyjść z tego randka: Ty, ja i nasze łyżwy :))

No dobrze, ale ja oczywiście mam dla Was też pewną refleksję. Poza tą o ciszy, do której zachęcam, bo w ciszy ustępuje ciężar oskarżeń i win, w niej możemy odnaleźć prawdziwego siebie i usłyszeć wołanie duszy. Myślałam ostatnio o tym, jak czasem mocno trzymamy się innych ludzi. Jakby od naszych relacji zależało to kim jesteśmy i czy będziemy szczęśliwi. Nie zrozumcie mnie źle. Uwielbiam ludzi, staram się ich kochać, na swój niedoskonały sposób. Daję każdemu szansę często nawet więcej niż jedną i tylko po to, aby przekonać się, że powierzyłam część swojego serca w nieodpowiednie dłonie. Które zamiast otoczyć je bezpiecznym schronieniem zaciskają się żelazną obręczą zagłębiając w nim palce, jak sztylety. Jestem pewna, że wiecie o czym mówię.

Czas, jest tutaj łaskawszy niż zwykle, bo to on pozwala spojrzeć na wszystko z innej, szerszej perspektywy. Czas i pozbycie się strachu przed samotnością. Ona nigdy nie jest całkowita, każdy ma kogoś prawdziwego w swoim życiu. Kogoś kto kocha, dba i próbuje uchronić nas przed cierpieniem, wspiera i wysłuchuje. Tyle, że bojąc się ciszy, bojąc się pustki w swoim życiu czepiamy się usilnie ludzi, którzy nie są z nami szczerzy ani prawdziwi. Wchodzimy w relacje, z pozoru dobre, ale w perspektywie czasu przynoszące nam więcej złego. Tymczasem, gdy odpuścimy, puścimy, zatrzymamy się, emocje ucichną, szaleństwo serca uspokoi, zobaczymy całościowy obraz. Zwykle okazuje się, że wychodzimy z tego silniejsi, spoglądając wstecz z uśmiechem i zdziwieniem, że mogło nam, aż tak zależeć, że szaleliśmy za czymś co było ułudą. Roztrzaskało się na pierwszym większym zakręcie.

Macie taka przygodę za sobą?

Czasem los, Opatrzność czy karma (w zależności w co wierzycie) decydują za nas. Ale nigdy nie zostajemy z niczym. Niemal zawsze możemy wyciągnąć coś dla siebie: mądrość, doświadczenie, ostrożność w bezgranicznym zaufaniu czy w wierze w słyszane słowa.. Nie bójmy się zatem sparzyć!

No dobrze czas kończyć. Nawet w pisaniu jestem na haju:) i przypłaciłam to bólem oraz wysokim ciśnieniem. Mój Boże moje nogi płoną! Kilka zdjęć i utwór o ciszy. Pamiętajcie, że ona nie jest samotnością, jest przestrzenią do zmian, oby tylko do lepszych. Obyście znaleźli w niej siebie i wszystkie słowa rzucone na wiatr! Obyście mogli w ciszy znaleźć początek: początek zmian, początek do podjęcia dobrej decyzji, początek prawdziwej relacji, początek siebie!

Lęcę po masaż a potem wskakuję w chwilę snu. Dobrej nocy.

Adieu!