Sentymentalizm zawsze jest pierwszą oznaką oporu wobec postępu
Dzień dobry naszym budzącym się duszom
Co spojrzeć jeszcze na siebie nie śmiały
Gdyż ledwo spojrzą, wzrokiem ściany skruszą,
Ogromne Wszędzie czyniąc z izby małej
Dzisiaj witam Was wraz z Johnem Donn wierszem, który odkryłam mniej więcej rok temu i który skradł mi serce. A zatem Dzień Dobry!
Jest 12 listopada, a ja wyrwałam się nad jezioro. Rowerem! Mało tego, właśnie minęło południe, a zdążyłam ogarnąć poranny chaos, spędzić niemal dwie godziny w szpitalu, osiągnąć na rowerze prędkość światła, zedrzeć gardło w oczyszczającym krzyku, minąć pijaczka w środku lasu; (trochę mnie boli to naruszenie mojej osobistej przestrzeni do oddechu, mojego odludzia, no kurde mojego lasu!) niemal zostać pożarta przez dorosłego owczarka niemieckiego i wymienić kilka zdań z rybakiem. Mam dzisiaj dobre tępo! Strach pomyśleć ile zrobię do wieczora. Może coś rozniosę i zbuduję na nowo. A to wszystko po trudnym wieczorze, niedospanej nocy, niedojedzonym tygodniu i Bóg wie co jeszcze:)
Kolega ostatnio stwierdził, że jestem niezniszczalna, uwierzyłabym mu gdyby czasem coś się we mnie nie buntowało.
Dobrze, ale do rzeczy. Dzisiaj znowu metafizycznie (sorry, ale jesień nie jest dobrym momentem na podróże, chociaż w listopadzie mam w planach dwa pobliskie miasta, tyle, że w celach medycznych, więc nuuuudaaa). Nie byłabym sobą, gdybym w takim miesiącu, jakim jest listopad nie zabrała Was w podróż po tej refleksyjnej części własnej duszy. Ale nie martwcie się nie będzie to wędrówka śladami kostuchy, raczej nostalgiczna podróż życia.
Jak to życia. Jesienią? W listopadzie? Przecież to miesiąc deszczy spadających liści, rozprzestrzeniającej się pustki, szarości malującej jeszcze niedawno lśniące kolorami pejzaże oraz ostrego wiatru dudniącego o szyby okien, jakby chciał wejść do środka i się ogrzać. Jesteśmy w samym środku okresu przedłużającej się ciemności i chłodu próbującego znaleźć wejście pod warstwami ubrań, aby wedrzeć się w ciepło naszej skóry i wywołać w rozgrzanym ciele salwę lodowatych dreszczy. W listopadzie o życiu? A może jeszcze o nadziei, miłości i radości? Ano i owszem!
A zaczniemy od tego, co rozpoczyna miesiąc opadających liści. Pewnie już zapomnieliście o świętach 1 i 2 listopada? Ba! i 11 listopada dawno już za nami prawda?;) Na szczęście zapisałam specjalnie dla Was na bieżąco kilka refleksji z tamtego okresu, dzięki czemu możemy cofnąć się o jakieś dwa tygodnie. Lubię Was uszczęśliwiać:)
Z powodu obecnej sytuacji wyskoczyłam na cmentarz w ostatniej chwili i jak większość moich wypadów, i ten był możliwy dopiero o zmroku. Och, ale przecież zupełnie nad tym nie ubolewam. Nigdy nie przepadałam za tabunami ludzi przeciskającymi się wąskimi alejkami, ścigając się z zimnem i czasem, aby odwiedzić wszystkich bliskich i wrócić do domu. Nie lubiłam gwarnych rozmów nad grobami, śmiechów, odgłosów uderzających o siebie szklanych zniczy, zapachu przypalanych knotów zmieszanych z delikatną wonią cmentarnych kwiatów. Fakt, że aby dojść do odpowiedniego miejsca, trzeba przecisnąć się przez tłum, jakby próbowało się dostać na audiencję u samego papieża, po prostu mnie irytował i przytłaczał. Miałam wrażenie, że wielu ludzi budzi się z zapomnienia dopiero 1 listopada, aby ponownie uśpić wspomnienia o bliskich na kolejne miesiące. Dzisiaj podchodzę do tego nieco spokojniej, ale nadal wolę odwiedzać to miejsce w każdy inny dzień roku albo w nocy.
Idąc dobrze znanymi sobie uliczkami, budząc ciszę nocną echem rytmicznych uderzeń obcasów o bruk, miałam nieodparte wrażenie, że nie jestem tu sama. Wokół mnie, niewidzialną mgiełką roztaczała się aura obecności (nie nie jestem miłośnikiem Pogromców Duchów, chociaż film niczego sobie) i świadomość życia. Nie pomyliłam się. Życia! Ono nie kończy się marmurową płytą i wyrytym w niej napisem, dopóki pamiętamy. Zapomnienie jest największym zagrożeniem dla zmarłych. Żyją, dopóki na twardą płytę spadają łzy tęsknoty czyniąc barierę dzielącą dwa światy do pokonania.
Nadzieja, że to „na zawsze” ma swój koniec, a śmierć, która brutalnie wydarła nam serce, kiedyś postawi nas obok siebie, pozwalając znowu wtulić się w stęsknione ramiona, czyni cmentarze miejscem pulsującym obecnością, miejscem spotkania dwóch różnych światów.
Nie boję się tam chodzić nawet o zmroku, mimo, że za każdym razem ból atakuje, gdy tylko wkroczę na poświęconą ziemię ( błagam nie oglądajcie tylu filmów o wampirach!). Większe niebezpieczeństwo bowiem stanowią cmentarzyska naszych serc. Te zapomniane miejsca, w których pogrzebaliśmy nadzieję, dobro i miłość.. To tych napisów na nagrobnych płytach powinniśmy się obawiać, bo chociaż nie muszą być kategoryczne i na zawsze, czynią nas zimniejszymi, niż marmur, z którego zostały stworzone. Jakbyśmy wewnątrz poddawani byli powolnym procesom gnilnym.
A zatem nie dajmy się. Kochajmy, bądźmy szczęśliwi, wybaczajmy, nie traćmy żadnej okazji, jaką daje nam życie. Czyńmy z naszych przestrzeni codzienności Ogromne Wszędzie, kruszmy mury gorącymi spojrzeniami.
Wiem, wiem trochę ostatnio smutam, ale to nostalgiczny smutek. Jak już wspominałam jesień to czas, gdy sentymenty i smutki swobodnie wypływają z ludzkich serc, jakby chciały otulić nagie drzewa, opaść wieczorną mgłą na uśpiony świat..
Zakończę, więc optymistycznym akcentem, informując, że powoli wraca mi kondycja, a może nigdy nie pozwoliłam jej na dobre odejść. Nie lubię jak się mnie opuszcza, zwłaszcza bez zapowiedzi i w trudnym momencie. Tak, czy inaczej nie daje jej o sobie zapomnieć i czasem wstanie z łóżka to wyczyn 80-latki:) No dobrze, post zakończony, misja spełniona, w nocy go zapewne opublikuje. Czekacie? A teraz się wyłączam. Posłucham szumu trzcin kołysanych przez jesienny wiatr, popatrzę w oczy słońcu odbijającemu się w falującej tafli jeziora, a potem pogalopuje na swoim mechanicznym rumaku z powrotem. Świat czeka!
Łapcie kilka zdjęć z mojej eskpedycji (czy jak twierdzi przyjaciel Kubusia Puchatka ekspozycji) i nocnej wędrówki po miejscu smutku i nadziei.
I ooczywiście utwór jeden z moich ulubionych Magdy Umer. Niech pocałunek jesieni zabierze od Was gorycz i uniesie w dal wraz z opadłymi liśćmi, a bezszelestny los nie doświadcza cięciem zimnym, jak stal…
Adieu!