Śnieg sypał się z nieba, jak gdyby anioły toczyły ze sobą szaloną bitwę tracąc przy tym drogocenne, święte upierzenie. A może ktoś na górze właśnie toczył bitwę na poduszki. Cały świat w ciągu godziny przykryła białość i miękkość świeżych płatków kwiatów zimy. A przecież to już kwiecień i serca oczekiwały czegoś zupełnie innego: nadziei słońca, zieleni , ciepła… Nowego życia, w które zwykle o tej porze roku obfituje świat. Czyżby oszalał?
A może to znaki czasu? Znaki końca? Harmonia świata uległa chaosowi. Zmarznięte dusze ludzkie z utęsknieniem czekające na ogrzanie ciepłem miłości i szczęścia nowych narodzin świata. W końcu tracą nadzieję na słoneczne dni . Będąc świadkami, jak zlodowaciałe serca przejmują kontrolę i nawet natura czyni się im poddaną czyżbyśmy stawali się świadkami nieodwracalnych zmian?
Rozwijające się pąki drzew i pierwsze kwiaty wiosny umierały uwięzione nieoczekiwanym mrozem. Matka Ziemia ugięła się pod ciężarem lodu, zimna i szarości wiosennego nieba. Wszystko co poczęła już nabrzmiała ziemia umarło. Ptaki zaśpiewały swą pieśń powitalną i straciły głosy porwane przez zimową zawieję na drugi koniec świata. Poniżone, bezbarwne i niepewne bez swych pieśni skomlą żałośnie błagając o litość. Czyżby taki był właśnie koniec? Nie ma już nadziei? Litości? Kolejnej szansy? Nie da się tego odwrócić?
Czasami przychodziły mi do głowy myśli przyprawiające o dreszcze. Dlatego starałam zająć się czymś innym, aby oddalić je od siebie. Byłam wtedy pełna obaw, że jeśli nie zwalczę ich natychmiast tak właśnie się stanie. Bałam się, że samo myślenie o różnych rzeczach może sprawić, że tak będzie w rzeczywistości. Bałam się śmierci.
Tyle razy myślałam i planowałam własny koniec, ale nie mogłam sobie wyobrazić co stałoby się, gdyby ktoś mi bliski odszedł na zawsze. Może właśnie dlatego nachodziły mnie te obrazy, których tak się lękałam? Nie mogłam myśleć o czyjejś śmierci, o końcu kogoś kto jest ze mną, kogo widzę co dzień, przytulam, kocham… Na sam dźwięk słowa końca serce przeszywał nieznany ból, jakby ktoś zaciskał brutalnie na nim swą ogromną dłoń, wyciskając zeń soki życia. Ale ja wyrywałam się z tej pułapki bardzo sprytnie i szybko. Myślałam, że jeśli przeżyłam swą całkowitą śmierć i Bóg sprawił, że zmartwychwstałam obdarzona nową szansą życia, to nie mogę stracić ludzi dzięki którym i dla których ocalałam. Wierzyłam, że teraz musi zaświecić słońce, abym mogła urosnąć i zakwitnąć na nowo pięknym i szczęśliwym istnieniem. Naiwna…
Zamiast tego przyszła kolejna burza, która w przeciągu kilku piorunów i grzmotów jednym przerażająco silnym powiewem wiatru zerwała wszystkie płatki wiary, nadziei, miłości… Wyrwała z korzeniami stałości to, co zostało i rzuciła na pożarcie rozpaczy. Bóg zabrał mi kogoś, kogo tak bardzo kochałam, dla kogo byłam kimś ważnym. Kogoś, kto był kwintesencją mojego życia, kto samą obecnością sprawiał, że dzień stawał się lepszy. Kogoś, kto mnie potrzebował i przez to czynił potrzebną i bardziej wartościową. I ten ktoś nagle zniknął z powierzchni ziemi zamknięty na zawsze w drewnianej, ciasnej skrzynce.
Nikt nie potrafił zrozumieć, że pod marmurową płytą i betonowym krzyżem spoczął sens mego istnienia, miłość, która była motorem codziennych czynności, która napędzała mnie do aktywności. Że kawałek mego serca pogrzebano. „To jakaś pomyłka. Trzeba to odkopać! Kto to zrobi?! Kto uratuje moje istnienie?! Oddajcie moje serce?! Jak ja mam żyć?! Znowu?! Nie! To niemożliwe! Ja śnię! To zwykły, głupi koszmar! Niech ktoś mnie obudzi! Błagam! Obudźcie mnie! Obudźcie! Obudźcie!”.
Stojąc nad otwartym jeszcze przyszłym domem mojej nadziei wiedziałam, że to moje pożegnanie. Że ostatni raz się widzimy i już nigdy więcej… Zostałam sama w kaplicy. Na chwiejnych nogach podeszłam spoglądając na ciało, w którym śmierć zrobiła sobie mieszkanie. W głowie mi huczało, serce biło jakimś nieludzko przyspieszonym rytmem, a z oczu płynęły łzy, o których myślałam, że już je wypłakałam wszystkie. Nachyliłam się po raz ostatni nad twarzą naznaczoną piętnem umierania ostatkiem nadziei szukając w niej śladu zapewnienia, że to pomyłka albo sen i zaraz się obudzę. Zamiast tego poczułam zimno śmierci na czole, na którym złożyłam ostatni pocałunek skropiony łzami nie potrafiąc już ich opanować. Wyłam przygryzając pięść z oczyma przesuwającymi się po nieruchomym ciele i krzyżu wiszącym na ścianie, z ręką w lodowatej dłoni z wetkniętym różańcem pachnącym kwiatami, który tak uwielbiała. Stałam tak szlochając, jak małe dziecko oczekując jakiegoś znaku! Cudu, który miał nigdy nie nadejść!
Nie chciałam stamtąd wychodzić. Wiedziałam, że już więcej się nie zobaczymy. To mój ostatni obraz, który chciałam wyryć w pamięci na zawsze, jakby ostrze bólu miało zagwarantować, że najlepsze obrazy wspomnień nigdy nie wyblakną. Stojąc nad dołem, do którego wkładano drewnianą skrzynię, który zasypywano ziemią na wieczność czułam każdy ruch grabarzy wszystkimi zmysłami. Byłam tam w dole. Słyszałam, jak część mnie wołała z samego dna, że je zasypują chociaż żyje, że boi się ciemności. Rozejrzałam się naiwnie próbując w tym niewielkim tłumie znaleźć, chociaż jedną twarz potwierdzającą, że słyszy to wołanie. Bezskutecznie.
Milczałam, pośród szmerów niepotrzebnych rozmów. Resztkami sił powstrzymywałam się, aby nie płakać, „nie teraz, nie przy wszystkich. Nie mogę być słaba. Oni nie zasługują, aby widzieć moje łzy, nie zrozumieją.” Gdy wszyscy się rozeszli zostałam na chwilę sama. Rzuciłam się do świeżo usypanego dołu obłożonego kwiatami i zaczęłam płakać. W przypływie rozpaczy wołałam o cud, o człowieka, który obudzi mnie i uczyni szczęśliwą. Nie umiałam w to uwierzyć, nie mogłam się pogodzić z tak wielką stratą uwierzyć w jej realność. A jednak nie miałam wyjścia. U stóp tego grobu złożyłam swą nadzieję i wiarę, swoją miłość i szczęście, swą użyteczność i wartość. Pod napisem wygrawerowanym na płycie istnieje do dziś wyryty moimi łzami i pocałunkami napis:” Tu spoczęła część serca, sens istnienia, istota życia E. K. Żyła 17 lat.” Poniżona, osamotniona, przegrana nie umiałam walczyć. Nie potrafiłam już wyrwać się i uciec tej bezlitosnej dłoni, która rozdarła me serce na kawałki i wyciskała z nich powoli, systematycznie sok życia, który spływał do pucharu rozpaczy. Będzie toast zwycięstwa, tryumfu mojej porażki. Ginęłam. Po kawałku, stopniowo znikało istnienie w okrutnej dłoni Pana mego życia. Czułam, jak miażdży sens mego bycia, jak mój los dobiega końca. Musiałam się podnieść, musiałam iść, ale nie mogłam. Klęczałam pochylona nad grobem z rękoma opartymi o płytę i szlochałam. Docierało do mnie, że to koniec, że cudu nie będzie. Cały ból realności tej sytuacji wydzierał się ze mnie spazmami płaczu. Opłakiwałam bliską mi osobę, ale opłakiwałam również siebie. I jak ja mam teraz się podnieść i wrócić do tego świata, który pozbawiony jest sensu, który zabrał mi to co najcenniejsze. Jak żyć bez serca, bez powietrza, bez miłości? Nie mogę, nie umiem, nie wrócę tam! Ale czekają! Potrzebują mnie. Potrzebują? Na pewno?! Cierpisz, a dzisiaj cierpienie nie jest w modzie. Nawet na pogrzebach. Codziennie ktoś rodzi się i ktoś umiera.
Minęły dwa lata, a ja nadal nie umiem pogodzić się z Twoim odejściem. I chociaż żyję tak jak obiecałam wtedy nad Twoim grobem nadal nie potrafię uwierzyć w miłość kogokolwiek. Nie mogę uwierzyć, że zasługuję na to, aby ktoś mnie kochał kiedy Ciebie nie ma. Potrafię już zasnąć bez łez paraliżującej tęsknoty i strachu samotności. Nie uciekam przed trudami życia i problemami codzienności. Jednak cały czas myślę o Tobie i o tym co by było, gdyby…
Tak, jakby to był tylko okrutny koszmar, który ciągnie się w nieskończoność, ale który kiedyś musi dobiec końca.
Jedyną szansą jest czas. Może on najlepszy terapeuta uleczy moje rany i pozwoli znów uwierzyć, zaufać, posiadać nadzieję. Może okaże się skuteczny. Tylko on mi już pozostał. Wciąż wierzę w jedno: że będzie lepiej, że dam sobie radę. Dla Ciebie.
Zawsze będę Cię kochać.