Nigdy nie przypuszczała, że łzy mogą tak bardzo boleć. A może zwyczajnie już o tym zapomniała. Ostatni raz dała się tak skrzywdzić wieki temu, obiecując sobie, że już nigdy więcej nie odda z siebie tyle nikomu. Tymczasem znowu to zrobiła i znowu została porzucona, jak zużyta rzecz, którą zastępuje się nową zabawką.
Czy naprawdę była dla niego niczym? Czy wszystkie te piękne słowa, czułe gesty mogły być fałszywe? Wypowiadane przez wężowe usta znaczyły tyle, co opadłe jesienią liście: piękne w swej powierzchowności, ale martwe w środku.
Usilnie hamowała wzbierający w niej ból, nie chcąc przyznać się przed światem, że znowu dała się nabrać. Łzy cisnęły się jej do oczu, rozpacz blokowała gardło, a rosnący gniew ściskał palce w pięści.
Dotyk. Chłodne palce muskające jej rozpaloną skórę. Wystarczył jeden czuły dotyk, aby burza emocji rozszalała się w jej ciele na dobre. Och, dobrze wie, co czuła, chociaż opierała się temu długie tygodnie ukrywając szaleńczą pogoń serca, kiedy tylko czuła jego dłonie na swojej talii, jego gorący oddech na szyi, wilgotne wargi na skórze… Gdyby wiedział, jak wiele kosztuje ją powstrzymywanie samej siebie, aby nie rzucić się w jego ramiona i nie przyciągnąć jego chłodnych dłoni do swojej twarzy. Mogłaby tak stać wtulona w niego godzinami, ale nie mogła i on powinien o tym wiedzieć…
Czy zatem udawał? Była mu potrzebna jedynie na chwilę, aby mógł zaspokoić prymitywne rządze? Potrzebował jej do zabawy, którą zabijał nudę i roztaczający się wokół marazm? Czy jego dotyk był jedynie tanim sposobem do osiągnięcia dobrze ukrytych celów?
Rozpacz w niej rosła, jak złośliwy nowotwór dając przerzuty na wszystkie wewnętrzne organy. Pęczniała w niej jak nasiąkająca octem gąbka pochłaniająca resztki wolnej przestrzeni. Nie chciała jej. Nie mogła znieść obecności tego obcego tworu w piersi, który odbierał tlen, wpompowując w tkanki palącą truciznę, ale wiedziała, że łzy tym razem nie pomogą. W takich momentach tracą swoją oczyszczającą moc. Mimo to pchały się nachalnie od klatki żeber w dół zaciskając kolczastą obręcz na talii i uginając pod nią kolana oraz w górę pozbawiając ją zmysłów, wywołując stan bliski obłędu.
Więc to od początku było jednym wielkim oszustwem. Szczegółowo przygotowaną maskaradą mającą ją upokorzyć. Czy te wszystkie zapewnienia, zwierzenia, szczerość były mistrzowsko odegraną grą pozorów? Tylko po co? Mogła się, aż tak pomylić, co do jego dobroci? A może w tym właśnie tkwi jej problem, w usilnych staraniach dostrzeżenia w każdym tego, co dobre. Przecież zdarzają się ludzie po prostu źli, na których horyzoncie życia, stoi zawsze ich własne odbicie, wygórowane ego i cel, do którego dążą za wszelką cenę. Stanowiła jedynie środek, którego należy się pozbyć, gdy staje się zbędnym. Naprawdę ma duszę tak czarną, że mógł z nią zrobić coś tak okropnego? A może teraz śmieje się z jej naiwności stawiając krzyżyk przy kolejnym imieniu z listy zaliczonych lasek. Może ten krzyżyk jest większy, narysowany grubą kreską, bo była najtrudniejszym celem. Teraz jest jego numerem jeden. Będzie z dumą opowiadał, jak w końcu udało mu się zrobić wyrwę w murze, za którym się chowała, oszukać tę najbardziej ostrożną i najtrudniej dostępną.
Zrobiło jej się niedobrze. Fala mdłości wstrząsnęła jej ciałem mocniej zaciskając kolczastą obręcz na talii. Dziwiła się, że jeszcze nie krwawi, że nacisk bólu nie pogruchotał nabrzmiałych żeber. Tak byłoby łatwiej. Mogłaby zlokalizować źródło okrutnych tortur, dotknąć złamania, poczuć ciepłą krew na dłoniach, jej mdły zapach w nozdrzach. Jak inaczej może przyznać się sama przed sobą, że to, co sieje spustoszenie w jej ciele jest prawdziwe?
Nieprawdziwe były jego obietnice. Ostrzegała go, prosiła, aby zbyt pochopnie nie rzucał do jej stóp przyrzeczeń, ale dobrze wiedział, że każda kobieta je uwielbia. Piękne słowa oddania, wsparcia i troski, obietnice świetlanej przyszłości, które zaprowadziły ją wprost do piekła. A przecież z początku nie wierzyła, nieufna nie kroczyła ich ścieżką miesiącami, uśmiechając się z pobłażaniem, gdy kolejna padała z jego ust. Jednak w końcu coś w niej pękło. Jedna setna sekundy nieuwagi, delikatne pchnięcie męskich ramion i już robiła pierwsze, niepewne kroki, wciąż zlękniona rozglądając się za podstępem. Aż w końcu szła pewnie i z uśmiechem naiwnie myśląc, że idzie obok trzymając ją za rękę.
Spacer za rękę. Kolejna obietnica. Jedyna niemal spełniona, bo nie powiedział, że będzie to spacer po rozżarzonych węglach, wprost w objęcia diabła. Nie dodał też, że w połowie drogi zostawi ją samą, aby znaleźć sobie kolejną zdobycz. Cholerny kolekcjoner naiwnych serc.
Och Boże! Jak mogła być, aż tak głupia? Dlaczego nie zawróciła sama, gdy po raz pierwszy ją zranił. Uwierzyła, że to ostatnie co chciałby zrobić, uwierzyła w to pełne skruchy spojrzenie ciemnych niczym smoła oczu. Powinna była zawrócić, odpuścić, zamknąć się na wszystkie spusty i zakopać klucze. Powinna była…
Napuchnięte gałki oczne rodziły w bólu kolejne łzy, którym nie pozwalała wydostać się na zewnątrz. Miała wrażenie, że lada moment wypalą jej oczy, jakby trucizna z serca rozprzestrzeniła się już po całym ciele.
Czy tak wygląda koniec? Ostateczna granica bólu i rozpaczy? Czy miała jakieś wyjście, drogę ucieczki od czegoś, co stało się już częścią niej samej?
Gniew. Rozrastająca się tętnicami wściekłość, jako jedyna mogła zastąpić trujący ból. Tylko łzy wściekłości dawały szansę jakiegokolwiek ukojenia, choćby chwilowego. Wystarczająco, aby dotrwać do kolejnego dnia, aby złapać odrobinę powietrza w płuca. Coś musiało napędzić zardzewiały mechanizm jej duszy do działania.
Tylko, że nie mogła być zła na niego, bo była wściekła na siebie. Jak mogła być tak nierozsądna? Jak mogła uwierzyć w pozorną prawdę, najgorszą z możliwych – jego prawdę, tak relatywną i elastyczną, jak obrzydliwe były jego pobudki, którymi kierował się nachalnie przekraczając wyznaczane przez nią granice.
Tak, to jej wina. Nie powinna mu ufać. A oto teraz stoi samotna przed bramą piekła uginając się pod ciężarem ołowianego bólu przygniatającego jestestwo, o które tak dumnie walczyła. Ledwo powstrzymując łzy i krzyk szamoczący się resztkami nadziei w jej piersi.
Czeka, aż nadejdzie to, co nieuniknione. Czeka…
Nie! Nie będzie czekania. Wciąż zaciśnięte pięści podnosi do oczu wpychając natarczywe łzy z powrotem do wewnątrz. Wszystko wróci w to jedno centralne miejsce. Cofnie się arteriami i kiedyś zmieni w jej siłę. Skurczy do kolejnej blizny, dowodu i znaku ostrzegawczego, który zapulsuje mocno, kiedy ponownie zacznie tracić kontrolę.
Kiedyś…
Unosi dumnie głowę, przekrwionymi oczami spoglądając przed siebie, nabiera w płuca powietrza. Jest duszne i ciężkie, trujące tak samo, jak rozpacz, która stała się jej częścią, jak gęstniejący mrok wdzierający się w jej duszę. Nie odwraca się, choć złudne szepty nadziei próbują zwrócić jej oczy ku drodze, którą przybyła. Waha się tylko moment, wiedząc, że gdyby teraz się tam pojawił byłaby w stanie mu wszystko wybaczyć. Ale się nie pojawi i to przekreśla wszystko. Nie będzie dla nich żadnej przyszłości, ani w tym ani w następnym życiu… Nie po tym, jak ją potraktował.
Nie odwraca się. Śmiałym pchnięciem otwiera bramę nie trudząc się pukaniem, w piekle raczej nikt nie przejmuje się konwenansami. Głuchy trzask rozlega się tuż za nią, kiedy pewnym krokiem idzie ku swojej przyszłości.
Zrobi tam porządek.