wilczyca wilczyca
sty
06
2022

Smutek to uczucie, jak gdyby się tonęło, jak gdyby grzebano cię w ziemi

Każdy zasługuje na podziękowanie i pożegnanie

Umrę ci kiedyś.
Oczy mi zamkniesz.
I wtedy — swoje
Smutne, zdziwione,
Bardzo otworzysz.

Witajcie

Ostrzegam, że dzisiaj będzie smutno. Ostatnio przyjaciel powiedział mi, że to, co piszę jest genialne, również dlatego, że jest w tym jakaś lekkość, nawet, gdy piszę o czymś bardzo smutnym. Dzisiaj nie czuję się lekko, wręcz przeciwnie, a to dlatego, że to czas pożegnania i to w dwojaki sposób.

Mój dom opustoszał. Przez ostatni miesiąc tętnił życiem świątecznych gości, a nagle ucichł i skurczył się do znacznie mniejszych rozmiarów. Stąpając ostrożnie po nocnej ciszy nie spotykam na korytarzu innych domowników, nie słyszę prowadzonych do późnych godzin rozmów ani odgłosów toczącej się zabawy. I chociaż lubię ciszę ta, która owinęła ciasno mój dom jest nieco przygnębiającą. Rozstania zawsze są trudne, gdy naturalna obecność pryska i trzeba na nowo przyzwyczaić się do odległości. Kilometry i czas tłumią tęsknotę, sprawiają, że staje się mniej dojmująca, nie wciska się ostrzem w serce, ale delikatnie je drapie pazurem, aż stanie się wyblakłą blizną.

Trudno jednak o głęboką relację bez bliskości, miłość także nie znosi zbyt długiego rozstania, blaknie jak blizna. Ale teraz, dzisiaj jest samotnością przenikającą do szpiku kości. Tak jest, gdy ludzie których kochamy odchodzą, nawet jeśli wiemy, że tylko na chwilę. Nieważne jak bardzo Cię ranią i denerwują, bo zwykle też rozśmieszają, wspierają, rozmawiają… I kiedy nagle siadasz przy porannej kawie w opustoszałym domu, nie liczy się, jak bardzo się tego spodziewałeś. Nieważne jak bardzo lubisz chwilę samotności, bo ta gwałtowna pustka ciąży Ci w sercu stosem kamieni. Cisza jest gęsta jak jesienna mgła, przeszywa chłodem samo serce. Na wylot.

A zatem znowu na kilka miesięcy pokoje gościnne mojego serca opustoszały. Hula po nich chłodny wiatr roznosząc zapach wspólnie wypijanej kawy, echo odbija jeszcze niedawne śmiechy i gwar rozmów, a podłoga delikatnie skrzypi, jakby wciąż stąpali po niej ukochani ludzie. Samotność potrafi być niezwykle dojmująca…

Dotarła do mnie również informacja o śmierci wspaniałego człowieka, z którym miałam okazję współpracować. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. Nie jestem też gotowa na kolejne takie pożegnanie. Z Panem Witoldem organizowaliśmy razem spektakl, monodram, o niszowej tematyce. To, co ważne i wartościowe dzisiaj często wrzucone jest w niszę. Wielu ludzi ucieka, bowiem przed wszystkim, co trudne i wymagające, a biorąc pod uwagę kulturę masową, która momentami zdaje się coraz bardziej sięgać dna intelektualnego nie ma co się dziwić. Pan Witold się nie bał. Sięgał po trudne tematy, wyciągał materiały do swoich spektakli z najbardziej zakurzonych półek, a potem zmieniał to w coś pięknego, bo wiedział, że zasiadająca na widowni publiczność, może i nie jest liczna, ale nie znalazła się tam przypadkowo.

Nasza współpraca była bogata w ciekawe rozmowy, kilka razy nieco mocniejsze, aby w końcu się dotrzeć i osiągnąć wspólny sukces. Pan Witold był szalony (w tym pozytywnym znaczeniu) i całkowicie pochłonięty aktorstwem. Po prostu kochał to, co robi. To nie był przypadek, ale żywa pasja dyktująca sercu w jakim tempie ma bić.

Naprawdę go lubiłam. Urzekł mnie jego niezwykły poziom kultury osobistej, szarmanckość i elegancja oraz miłość do aktorstwa i poświęcenie z jakim w czasie wolnym tworzył teatr ze studentami. Zdobył moją sympatię relacją z synami, którzy wspierali go przy spektaklu, a którym w pełnym zaufaniu powierzał organizację pewnych spraw. Był jednym z tych, o których mówi się dusza człowiek. Na widok, którego robi się ciepło na sercu, a paszcza szczerzy się w uśmiechu. Mało jest ludzi, którzy nie chowają się za maską. Pan Witek był szczery, życzliwy i dobry bez podtekstów, bez manipulacji, bez wykorzystywania jakichkolwiek dostępnych środków, do osiągnięcia własnych celów. On osiągał je wytrwałością, konsekwencją i ciężką pracą. To dlatego przeniknął w moje wspomnienia głębiej niż pozostali, z którymi współpracowałam.

Rok wcześniej odszedł również Piotr Lech, profesor UMCS, specjalista od grafiki projektowej, litografii i druku płaskiego, któremu organizowałam wystawę jubileuszową. Również ogromnie ciepły człowiek, zawsze przywodził mi na myśl potomków sarmatów (z wyglądu), szlachcica, który witając się lekko mi się kłaniał i całował dłoń. Wieloletni działacz, przesiąknięty kulturą do najmniejszej komórki serca. Współpraca z takimi ludźmi nie była tylko pracą, była tworzeniem kultury żywej i namacalnej, wymianą poglądów, przekonań i doświadczeń. Miałam szczęście, że zetknęłam się z tak wspaniałymi osobistościami, twórczymi ludźmi o dobrych sercach i pięknych duszach. To dlatego tak ciężko mi się żegnać.

Do zobaczenia! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś usiądziemy przy kawie dyskutując o kulturze tej wysokiej, niosącej głęboki przekaz i nieśmiertelnej, tak jak Wasze dzieła, w których zostawiliście część siebie. Dziękujemy!

Dzisiaj smutek rozlewa się moimi żyłami dyktując sercu jak ma bić. Czuję smutek synów p. Witka, których poznałam, a którzy stracili ojca i przyjaciela. Smutek studentów, którzy nie zagrają już pod czujnym okiem prawdziwego mentora i nauczyciela. Smutek teatru rozstającego się z działaczem, pasjonatem i niezwykłym aktorem. Smutek spotkań, które nigdy nie dojdą do skutku i własnych wspomnień, które nie będą miały okazji odżyć we wspólnych rozmowach czy współpracy.
Dzisiaj mój dom pachnie tęsknotą i pustką, do której muszę się na nowo przyzwyczaić. Dzwoni ciszą drgającą między jeszcze ciepłymi krzesłami, stołem i przestrzenią spotkania.
Dziś moje serce pękło i stanęło w przeszywającym skurczu pożegnania. Moja dusza broczy smutkiem.

Bo życie to wędrowanie. Kroczymy przez świat często nazbyt pewnie. Otwieramy rano oczy, jakby to było coś oczywistego. Więzimy świadomość kruchości istnienia i śmierci w najgłębszych zakamarkach serca, jakby miała tam siedzieć posłusznie do czasu, gdy uznamy że można ją bezpiecznie wypuścić. Czasem życie ucieka nam przez palce. Wlepiamy puste spojrzenia w telewizor czy telefon, trwonimy godziny na kłótniach, miesiące na bzdetach, lata na pielęgnowaniu urazy.. Drepczemy przez życie ciężkimi buciorami, jakby grunt pod nami nigdy nie miał się zawalić. Jakby nasza droga miała być wolna od pułapek, przepaści czy grzązkiego bagna. Tymczasem nigdy nie wiemy, co i kto czyha za rogiem. Nie mamy pewności, że dzisiejsza noc nie otuli nas ciemnością na zawsze, wysysając z tkanek pulsujące życie. Nie wiemy na sto procent, że słońce, które puka do naszych powiek co rano, dziś nie robi tego po raz ostatni. Nie możemy być pewni, że ten kogo kochamy, znikając za drzwiami, przekroczy próg ponownie z zaróżowionymi policzkami i podkrążonymi oczami, nieco bardziej zgarbiony od natłoku obowiązków i zmęczenia, ale żywy i obecny.

Nasza droga życia ma to w sobie, że kiedyś się urwie i pociągnie nas w przepaść albo każe rozwinąć schowane skrzydła i poszybować w górę, ale nie będzie ciągnąć się w nieskończone. Czas, więc docenić każdy oddech, każdą obecność, każde spotkanie.. Walczyć, przebaczać, gasić gniew, przebijać ściany nieporozumienia, wybierać dobro, dążyć do szczęścia swojego i bliskich. Nadszedł czas, aby kochać szczerze, prawdziwie i do szaleństwa.

Już dziś. Teraz! W tej chwili!

W tym samym dniu i mniej więcej w tym samym wieku odszedł Andrzej Novak gitarzysta zespołu TSA, dlatego dzisiaj posłuchamy ich utworu. Ale dzielę się też drugim, dobrym kawałkiem, bardziej współczesnym, skradzionym od brata. Towarzyszył mi w niezwykle smutnym spacerze po lesie. Oba na swój sposób mówią o tym, jak ulotne są chwile naszego życia. Jak mało mamy czasu, aby kochać i być, i jak łatwo wszystko spalić i stracić. Obyśmy popełniali, jak najmniej błędów, a te trafione niezwłocznie naprawiali.

Chcę wrócić do Was z czymś pogodniejszym.

Adieu!