Słońce płomienny kochanek
Parzy oddechem skórę
Usta zbliżając do twarzy
Znaczy deszczem jej szyję
Przychodzi ukradkiem o świcie
Gdy ciało splątane w pościeli
A w śnie grają na nim melodie
Jej palców niebiańscy anieli
Odziera ją z resztek ubrania
Przegryza się w głębię duszy
Rozświetla przestrzeń istnienia
Wstyd i ciemności kruszy
Kocha szalenie i czule
Przenika przez skórę do kości
Zachłanny, namiętny, gorący
W uczuciu nie zna litości
Miłość to wręcz doskonała
Gdyby nie jeden szkopuł
Słońce to ono i niezbyt stałe
Oddaje się babie i chłopu