Mówili, że z czasem się zapomina. Na mnie to nie działa. Mam w sobie żywe wspomnienia, których czarna otchłań nie zdołała wymazać. Po prostu je schowałam.
Nie myślę o Tobie codziennie. Nie mogę, bo smutek zabiłby słońce pozostawiając mnie w wiecznej ciemności. I chociaż bardzo bym chciała nie umarłabym ze zgryzoty. Jest we mnie wciąż bijące serce. Krew przepływa w żyłach, lepka i cierpka od ciągłej tęsknoty. Muszę żyć, muszę trwać, muszę istnieć. Taka jest rola tych, którzy przetrwali. Jak najmniej patrzeć w przeszłość, nosić ciągle w pamięci. Stać się ze stali.
Chowam myśli o Tobie do specjalnej szuflady. Tej w najgłębszej części umysłu. Jest zamknięta, bo ból należy trzymać w bezpiecznym miejscu, by nie zatruł życia. Aby dać radę iść naprzód. Zaglądam do niej czasami. Do tej zardzewiałej puszki Pandory. Karmię się wyblakłymi wspomnieniami, próbując przypomnieć sobie, jak to jest trzymać dłoń w twojej dłoni. Jak wyglądałbyś z pierwszymi zmarszczkami i siwizną na skroni.
Nic mnie nie może obronić, nikt nie zasłoni mnie plecami, nie stanie w szranki z okrutnym światem. Nie będzie mi podporą, mocnym ramieniem, wsparciem, starszym bratem.
Czasami rozdrapuję zagojone rany, ślady twojej obecności, jakbym chciała znaleźć w ich głębi jedyną prawdę o sobie samej. Kochałam mocno, nierozważnie, trochę ślepo. Kochałam głęboko, aż do kości.
Czasami zbieram się na odwagę, wpadam w odwiedziny. Siadam obok i czytam. Daty, sentencje, twoje zimne spojrzenie. Wyobrażam sobie, że to zwyczajna wizyta. Pytam cię jak się masz, co słychać, kiedy się znowu spotkamy. To nic, że drżenie opanowuje całe moje ciało i serce i głos i usta. To nic, że płacze krwawymi łzami. To nic, że między nami martwa cisza.
Wyciągam papierosa. Milcząco odmawiasz, a to ty nauczyłeś mnie, że nikotyna uspokaja nerwy, odgania smutki, chociaż jedynie na chwilę. Truje ciało odciągając uwagę od serca. Każdy może zmienić zdanie, zmieniać się na lepsze jest miło. Może więc pokażesz mi coś jeszcze, nauczysz, jako starszy? Już nim nie jesteś. Przeskoczyłam cię w liczbach. Zawsze byłam ambitna. Zawsze byłeś sprytniejszy.
Chciałabym móc spojrzeć na świat twoimi oczami. Chciałabym, byś coś do mnie powiedział. Przerwał tę niespokojną ciszę, rozdarł noc na pół, rozerwał rany. I byś wiedział, że tęsknię.
Jestem tu dzisiaj z tobą. Zamykam oczy tylko na moment próbując poczuć, jak siadasz blisko. Rozcierasz mi zmarznięte ręce, rzucasz nieśmieszny żart, a potem szepczesz, że tylko dla mnie i wszystko. Że nikt tak nie rozumie, nie kocha. Że to moje wielkie serducho to wielki fart dla świata. I chciałabym w to uwierzyć, żeby znieść smutek, przełknąć gorycz odrzucenia, wytrzymać palącą świadomość straty. Żeby przeżyć…
Noc zapada wokół mnie tak naturalnie. Migoczące światełka przypominają dusze. Pamiętasz, jak pukałeś w moje okno, tak by nikt nie usłyszał? Czasem jeszcze słyszę to pukanie. I biegnę jak głupia, natchniona nadzieją, wiedząc co tam zastanę. Martwą gnębiącą pustkę, przez śmierć spłodzoną.
Pamiętam, chociaż czasem tak bardzo tego nie chcę. Bo czy nie lepiej zapomnieć, niż patrzeć, jak czas zaciera wspomnienia najlepsze? Jak wypomina stracone, niewypowiedziane, gniewem spłoszone jaskółki nieśmiertelne? Jak zniekształca nam twarze, wypacza serca, pozbawia marzeń?
Czy nie lepiej byłoby gdybyśmy się nie spotkali?
Czasem myślę, że nie byłeś. Nigdy przy mnie nie istniałeś. Że odszedłeś gdzieś daleko, ale kiedyś się spotkamy. Czasem myślę, że nie żyję.
I kiedy tak milczysz, a ja grzebię w pamięci, jak w pudełku ze skarbami, zastanawiam się, ile jeszcze czasu spłynie rzeką gorzkich łez i uśmiechów, których nie zobaczysz, zanim ktoś nam to wynagrodzi.
I żegnam się po raz kolejny. Na do widzenia szepcząc smutno: Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin…