wilczyca wilczyca
gru
25
2022

Zimowy poranek

Milczenie zimowego poranka było niezwykle wymowne. Nikt nie śmiał zakłócić grobowej ciszy rozlewającej się w niej bolesną świadomością pustki. Pogrążona w półmroku ociężale wstającego dnia próbowała zrozumieć świat dziejący się w jej wnętrzu. Dotrzeć do źródła bólu rozrastającego się systemem korzeniowym w ciele. Jak gdyby była osamotnioną leśną polaną, na środku której postanowił wyrosnąć ciernisty krzew wbijając się w ziemię szponami wysysającymi z niej życie. Chwast wśród upraw, twarda krzywizna wśród łagodnej proporcjonalności…

Poranki były najtrudniejsze. Gdy nie mogła zanurzyć myśli w codzienności, zająć rąk pracą, ból stawał się bardziej natarczywy. Rozpychając się w piersi napierał niebezpiecznie na klatkę żeber, odbierał oddech, próbował wycisnąć łzy spod zasłony powiek.

Cholera! Powinna być szczęśliwa, powinna sycić się otaczającą ją radością, spokojem, a nie skupiać na brakach i niedoskonałościach. Powinna. I tak robiła. Ale świat nigdy nie był dla niej wierny w dostarczanych jej doświadczeniach. Zbyt często zmieniał obraz wyświetlany na ekranie rzeczywistości wciągając ją do środka, jako główną aktorkę na scenie życia. Zbyt często przynosił cierpienie i zawód, aby mogła spokojnie rozkoszować się chwilową stabilizacją. Czasem miała wrażenie, że jest w niej za dużo ciemności, aby jej światło mogło zwyciężyć.

A więc po co walczyła?

Nigdy nie uważała, że jasność dana jest jej na wyłączność i starała się wnosić ją wszędzie tam, gdzie była. Ale była też ciemność, dławiąca i dusząca. Przynosząca smutek i ból, którego nikt nie chciał z nią dzielić.

I ta trująca samotność. Gdy otoczona ludźmi zdawała się być niezauważana mimo mrożącego krew w żyłach krzyku wydostającego się z głębi jej istnienia. Jak omijana wyrwa w chodniku, o którą czasem ktoś się potknął, często deptał, ale zwykle zwyczajnie mijał, dopóki nie dostrzegał w ciemności tajemniczego błysku dającego nadzieję na niechybny zysk.

Może więc była jedynie imaginacją?

Na pewno była wyczerpana. I spragniona prawdziwości. Miłość unosiła się w powietrzu, ale zbyt słaba, aby rozproszyć egipskie ciemności jej serca. Aby przebić się przez mury otaczające delikatną budowlę istnienia.

Czasem myślała, by odpuścić. Poddać się, dać się sforsować ciemności i zniknąć w jej niszczycielskiej sile rozszczepiona na atomy tlenu zlewające się z powietrzem. Bo może jedynym sposobem, aby pozbyć się bólu, trującej samotności i niedopasowania była ucieczka? Może powinna umrzeć…

Pogrążona w półmroku spoglądała w okno, za którym budził się kolejny dzień. Smutek rezonował w otaczającej ją ciszy wdzierając się fałszem w muzykę budzącego się życia. Odetchnęła głęboko. Jej zdrętwiałe ciało dało o sobie znać. Czuła się ociężała od niesionego na barkach duszy brzemienia. Nie miała wyboru. Jeszcze nie dzisiaj.

Delikatnym uśmiechem, z szaleńczym biciem przestraszonego serca, powitała kolejny świąteczny poranek w swoim życiu…