Nic nie jest tak przewidywalne jak nieprzewidywalność
Kocha się za nic. Nie istnieje żaden powód do miłości
Witajcie
Ostatnio trochę zwiększyłam dystans życiowo-blogowy, ale byłam w takim stanie, że mogłabym Wam tylko napisać to, o czym wspomniałam ostatnio: zawsze może być gorzej. Przez tydzień byłam w lesie raz, dzisiaj, i był to raczej marszobieg w czymś, co nie mogło się zdecydować czy jest deszczem czy śniegiem, jednak moczyło i ziębiło okrutnie. Wracałam skacząc i tańcząc, bo nie miałam czasu na wgłębianie się w stan swojego ducha, a potrzebowałam rozgrzewki i rozładowania, czy raczej przeładowania. I nie, że mi się nie chciało, ale brak sił był silniejszy niż zew natury mojej wilczej duszy, a czas krążył wokół codziennych trzęsień ziemi. Zatem musiałam zadowolić się wypadami wokół domu, po okolicy, dla bezpieczeństwa blisko i dość krótko. Nie, żebym jakoś szczególnie zwolniła, wciąż trenuję w domu, mimo i na przekór, piszę (zmotywowaliście mnie ostatnio), czytam (postanowiłam przeczytać, chociaż jedną książkę na miesiąc, a nie jest to łatwe przy moim trybie życia) i oczywiście robię tysiąc innych rzeczy, niemniej wilczyca….
Miałam kilka ciekawych doświadczeń w tym czasie, ciekawych jest tu naszpikowane ironią i przewrotnością. Na przykład spędziłam noc na kanapie, na siedząco, z głową opadającą bezsilnie na bok, skrzywieniem kręgosłupa poziom hard i małą zwiniętą, posapującą ciężko kuleczką na brzuchu. Następne nie były łatwiejsze, a ja nie tętnię cierpliwością, ociekam zajebistością to fakt:)) (już nie pamiętam kto, tak mi mówił na studiach), ale moja cierpliwość niestety ma granice, zaś nerwy od dawna mam napięte jak postronki. Przypominają bardziej bicze gotowe do chłostania, niż grube sznury do związywania (można też związać coś a potem dać temu czemuś siarczyste lanie). Nie sączę składników odżywczych z ziemi, no dobrze trochę z lasu, z przytulanych drzew, ze słońca i szumu wody nad jeziorem oraz trzcin wokół pomostu, tak czy inaczej ostatnie dni jestem na głodzie (cholera i nie tylko duchowo!).
Brakuje mi czasu, na wiele spraw, które chciałabym ogarnąć, ale tak jest, jak narzuca się mordercze tempo i ciągle chce się więcej. Mamy tu przykład działania II zasady Dynamiki w wersji Pazura (tym większe przyspieszenie im większa wartość siły wypadkowej działającej na ciało Pazura o pewnej masie;)). Czasem trzeba się zatrzymać, czy też walnąć dupskiem o ziemię, gdy się nie wyrobi na zakręcie, a potem wstać i wrócić do zdrowego rytmu. Tu moglibyśmy zastosować zasadę pędu i popędu oraz zachowania pędu. Ta ostatnia mówi, że zmiana pędu p ciała jest równa popędowi ps działającej na to ciało siły F.
Sorry za te wkręty fizyczne, ale zasada zachowania pędu jest taka uniwersalna. Gdyby spojrzeć na nią w kontekście dwóch osób (oj dajcie spokój, trochę szerzej niż to dyktuje instynkt przedłużenia gatunku czy potrzeba spełnienia seksualnego), jeśli ktoś ma na nas wpływ-siłę dajmy na to intelektualnie, kulturowo, wartościowo czy chociażby fizycznie, a często działa kilka czynników jednocześnie, to w zależności od tego, w czym tkwi jego siła i jak wielkie ma dla nas znaczenie tym większy daje nam rozmach. Może zmienić nasz pęd, ale i kierunek. Może będę tu trochę przewidywalna, ale wstawcie w to równanie miłość i mamy zasadę zachowania pędu, jak ulał. Nie na darmo mówi się, że miłość uskrzydla dodaje energii, aktywizuje, miłość zwiększa pęd ciała, na który działa! (czy czujesz, że rymujesz?) a w dodatku pasuje również do III zasady dynamiki, zasady akcji i reakcji, ale dam już spokój:)
Zatem uległam zderzeniu z niewidzialną przeszkodą na drodze mojego ciała w pędzie, przez chwilę było to zderzenie sprężyste, które pociągnęło mnie do przodu (zryłam nim ostro brukowaną dróżkę), a potem doznałam odrzutu. I zbierając cząsteczki serca, które rozsypał wokół miałam chwilę na kolejne refleksje. Kilkoma się z Wami podzielę. Wiem, że lubicie moje meandry myślowe. Streszczam się więc 🙂
Dzisiaj nieco w kontekście macierzyństwa, nie fizyki!
Nauczona doświadczeniem pierwszego dziecka do drugiego podeszłam trochę inaczej. Z taką samą miłością, chociaż dojrzalszą, dlatego też w każdej wolnej chwili, gdy nie zajmuję się dziećmi, domem czy nie rozpływam z wdzięczności i ubóstwiania dwóch cudów, które posiadam, inwestuję także w siebie. Staram się wyrwać z dnia choćby godzinę (często dopiero gdy uśpię dzieci): na spacer, telefoniczną randkę, rozmowę z przyjaciółmi, trening, pisanie, czytanie, malowanie, naukę etc. Dzięki temu mniej się spinam. Nie jest to równoznaczne z mniejszym poziomem trosk czy stresu, ale pozwala się z nimi uporać i totalnie nie zwariować. Dzięki temu mogę spojrzeć na macierzyństwo z nieco szerszej perspektywy i podzielić się z Wami własnymi spostrzeżeniami (ale mam dziś szczęście do rymów).
Wiecie co sprawia mi jedną z największych trudności w macierzyństwie? Brak całkowitej kontroli. Boże jak ja uwielbiam mieć wszystko pod kontrolą! Nie całkowicie wszystko, kocham miłe niespodzianki, spontaniczne wypady etc., ale naprawdę lubię układać życie. Wiem, że nie jest to możliwe w stu procentach, ale jednak ja mistrzyni organizacji i kontroli strasznie obrywam, gdy mi się ją zabiera albo zwyczajnie ją tracę. Bycie mamą, zaś właśnie tego uczy: nieprzewidywalności dnia, ba czasem chwili. To, że dziś dziecko prześpi całą noc nie oznacza, że jutro będzie tak samo. Bynajmniej, zwykle oznacza to naładowany na ful akumulator i motorek w czterech odnóżach na, co najmniej kolejny tydzień i nie, że tylko w dzień. O nie! Większość dzieci to mali imprezowicze. Taniec przebieraniec, picie na umór, śpiewy (moje, jak na wilcze dziecko przystało lubi growl w porach nocno-porannych), a potem płacz, bo boli brzuch (albo zęby), bo głodne i trzeba otworzyć bar mleczny, a w końcu, bo zmęczone trzeba ululać.
Dziś jest tak, jutro może być całkowicie inaczej. Świat postawiony do góry nogami. A my jednak lubimy rutynę, wszyscy bez wyjątku potrzebujemy odrobiny rutyny w życiu (niektórzy więcej, inni mniej). I nie mam na myśli tu jedynie przespanej nocy, bo są tacy, którzy wolą spać w dzień. Mroczne dusze kroczące w ciemności i całkowitej ciszy, będące prawdziwie sobą dopiero, gdy nikt nie patrzy.. Chodzi mi o pewną przewidywalność życia. Ciągłe trwanie w niepewności niszczy, napina wszystkie mięśnie do granic możliwości, szarpie struny nerwów i dostarcza kolejnych siwych włosów w czuprynie.
Rutyna daje nam poczucie bezpieczeństwa i stałości. Nie chcemy być jak dryfujące okręty podczas sztormu, nie mając bladego pojęcia, co przyniesie kolejna minuta na morzu. Potrzebujemy odrobiny dobrej fali niosącej nas w kierunku płonącego horyzontu, za którym czeka cel naszej podróży. Rutyna i stałość. Ale czyha tu na nas pewne zagrożenie. Bo gdy zbytnio popadamy w rutynę i pewność, że to co (czy też kogo) mamy dziś, jutro zastaniemy w tym samym miejscu, przestajemy to doceniać wysadzając wdzięczność na najbliższym przystanku.
Sami pomyślcie, czy jesteście w stanie każdego dnia znaleźć chwilę, aby przepuścić przez umysł świadomość tego, co posiadacie? Docenić tego, kto jest u Waszego boku, zobaczyć dobro i radość dnia, uśmiech, którym Was obdarzono, zdrowie, które nie podupadło czy udało się zreperować, uścisk dłoni, pocałunek, ciepło ramion?… Pracę, dom, samochód, życie.. Przyjaciół, miłość, rodzinę, szczęście, bezpieczeństwo… Tak czysto po ludzku uzmysłowić sobie i docenić?
O wdzięczności pisałam ostatnio. Zajrzyjcie tutaj, zachęcam.
Dziś chcę, abyśmy uświadomili sobie drugą stronę medalu. Życie bywa nieprzewidywalne, niesie ze sobą pewną tajemnicę i to nie jest złe. Bo gdyby takie było, przecież umarlibyśmy z nudów. Bądźmy otwarci na zmianę: na nagły zakręt drogi naszego istnienia, nieoczekiwaną duszę, zaskakującą relację, na nieprzespaną noc. Na działanie siły zmieniającej pęd naszego serca, a czasem i kierunek. Bądźmy gotowi nieco odpuścić wewnętrzne spięcie kontroli, planowania, pędu, nadążania.. i zatrzymać się przy jednym uśmiechu. Wtulić w otwarte ramiona, przyjrzeć własnemu szczęściu i poczuć miłość, która nas otacza. Bez zegarka, poza przyzwyczajenie, ponad granicami zewnętrznego świata..
Bo nasz mikroświat tętni życiem! Pachnie żywicą, domowym ciastem, kolejnym rozwieszonym praniem, deszczem na ubraniu powracającej do domu ukochanej osoby.. Brzmi szumem spokoju, dźwięcznym śmiechem, growlem do 6 nad ranem, krzykiem buntu, milczeniem, świstem śnieżki uderzającej o ubranie, muzyką włączoną na ful, aby potańczyć z ukochanymi, czy też nierównym, płytkim oddechem czujnej bezsennej nocy i płaczem cichnącym w twoich ramionach… Nasz mikroświat czuć ciężarem gorącego ciała w ramionach, siatek pełnych zakupów, splecionych dłoni, przyjacielskich uścisków i rozmów do rana. To problemy, kłótnie, gniew, zawodowe potyczki, zranienia i błoto wniesione na buciorach z pozoru życzliwych ludzi. To przyjaciele, kochankowie, rodzina, bratnie dusze, przypadkowo spotkani ludzie, sąsiedzi, a czasem również wrogowie…
Tu się tyle dzieje! Niech nie będzie to jedynie tłem naszego życia. Niech będzie jego częścią. Nie zostawiajmy swoich rzeczywistości za zamkniętymi drzwiami naszych domów, bo to one nas konstytuują. Wychodźmy do świata w całości. Nie nie, jako sercowa zaklinaczka i uciekinierka nie namawiam do ekshibicjonizmu wnętrza, a do autentyczności. Bądźmy sobą, doceniając nasze życie i szczęście, walcząc z przeciwnościami i dzieląc się doświadczeniami. Bądźmy dla siebie dobrzy i wyrozumiali: dla siebie i dla siebie (nawzajem).
A wszystkim mamom życzę siły, wytrwałości i mnóstwa wsparcia, żebyście miały w tym wszystkim chwilę dla siebie i dla miłości, którą Wasze serca są pełne do tych maleńkich istot. Zaś w momentach wewnętrznej bezradności, wściekłości i rozpaczy (owszem i to uczucie nam towarzyszy) polecam to, co sama staram się praktykować: spojrzenia na śpiące w Waszych ramionach dziecko z myślą, że czasem dobrze, żeby świat był nieprzewidywalny. Że wszystko jest chwilowe i sen do nas wróci. Że kiedyś to dziecko przyjdzie do Was, ucałuje, wyzna największą i najszczerszą miłość i oznajmi ze spokojem, że idzie już spać, bo jest zmęczone (to będzie jeden z szczęśliwszych dni w moim życiu!:))). I może to właśnie ono za jakiś czas położy się obok Was przytuli, pogłaszcze i przykryje kocem, żebyście nie zmarzli..
Jeśli trzeba wyskoczcie na spacer. Gdy nie macie sił na leśne wędrówki, to chociaż po okolicy, nocą jak dzieci śpią albo w dzień na pół godziny. Tyle czasem wystarczy, żeby krzyknąć, popłakać, zryć kopniakami ziemię i wrócić, a potem patrz wyżej :))
Jesteście wspaniałe. Pozdrawiam Was z małą kuleczką o przykrytych gęstą rzęsą oczach i miękką, pulchną łapką na moim brzuchu oraz drugą większą kulką czekającą w kolejce na nocne przytulasy, buziaki, rozmowy (przed snem najlepiej się gada), głaskanie i ciche szepty o kochaniu (w wydaniu dziecka to i tak bardziej przypomina refren zespołu metalowego). Pamiętajcie: nikt nie pokocha Was nigdy tak bezwarunkowo i całościowo, bez względu na wszystko, jak Wasze dzieci. To najczystsza miłość z możliwych, powinniśmy się jej uczyć. Miłości, uśmiechu, szczerości i autentyczności… Bądźmy w tym, jak dzieci!
Kilka zdjęć, jak zawsze, i utwór. Świetnie się przy nim tańczy i w domu i w lesie i w dzień i o zmroku. Jakby co to się czuje całkiem nieźle. (Och bywało lepiej, ale ja tak bardzo wiem, że bywa też gorzej). Obyście nie musieli walczyć sami. Czujcie, żyjcie, dziękujcie i kochajcie do szaleństwa!
Adieu!